Życie jest bardzo prozaiczne. Potwornie przewidywalne. Może dzień naszej śmierci. Niewiadomy lub go znać po prostu nie chcemy, licząc, że może nigdy nie nadejdzie. Może żyć będziemy zawsze. Choćby po śmierci, o której lepiej nie myśleć, bo może i naprawdę może lepiej nie, bo do zrobienia jest taka masa rzeczy, bo ludzie są żywi, bo lodówka się zepsuła, bo mole, bo kręgosłup dokucza, gdy wbić łopatę, pochylić się, nacisnąć, wyrwać, czy o wyrwanie chodzi?, podnieść, przewrócić i jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz.
Prozę życia przerywają chwile świadomości. Nie są nam, a może mi, dane w prezencie. Wolny czas marnuję, angażując się w sprawy nie moje, w te nad którymi nie mam kontroli. Więc po co? – pytam sam siebie i zaraz odchodzę. Chyba tak naprawdę tylko te chwile zatrzymania, kiedy nie wiadomo, kiedy nie ma innego wyjścia, wyrwane z toku przymusu, obowiązku, ciężaru. Kiedy stoi się twarzą w twarz z niespodziewanym listopadowym słońcem. Z zamkniętymi oczami. Zaciśniętymi powiekami. Już bez myśli. Jakichkolwiek oczekiwań. Po prostu. W świetle. Czy życie to światło? Czy pytania mają sens? Jest późno i ciemno. Łyk przyjemności niedaleko mnie. Dozwolone są różne postaci. Zaleczają brak odpowiedzi. Skutecznie. Tak, jak powinno być.
Więc te wielkie sprawy odkładam. Jest taka półka, wysoko, trochę zakurzona. Zamknę drzwiczki i będzie spokój. Dotkną mnie te przyziemne. Cholernie i do bólu zwykłe. Może przypomnę sobie jakiś wiersz? Może marzenie. Masz jeszcze marzenia? O czym marzysz? Tak naprawdę… Tak naprawdę te marzenia nas tworzą, są nami. Gdzie one szybują? A może zostały jak kwiaty na działce, zbrązowiałe, pochylone, wyschnięte, czekające na zimę, by przepaść, by się zapomnieć, przestać istnieć. Czy my przestaniemy istnieć? Kiedyś na pewno tak. Kiedyś świat sobie bez nas poradzi. Ale to nie teraz. Teraz czas, który musimy, uwaga – błąd, możemy, wypełnić. Swoim oddechem. Tymi właśnie marzeniami, co choćby zetlałe już i wysuszone, możemy otrzepać z kurzu i wstawić do flakonu jak ikebanę, żeby w wieczornej plamie słońca na ścianie odcinała się swoim kształtem, formą, widokiem i w ten sposób, w ten niezwykły sposób ożyła. Bo my – żyjemy. I tak długo jak żyjemy, ten świat nas ma, a my mamy go. Nawet jeśli się nawzajem siebie wyrzekliśmy, wyrzekamy. Nawet jeśli siebie zastąpiliśmy, zagraciliśmy, zapomnieliśmy.
Ziemia jest ostatnio miękka. Trochę wilgotna od niewielkich deszczów. Odwracana szpadlem pokazuje swoje wstydliwe podbrzusze, korzenie, dżdżownice, czasem można znaleźć nawet ziemniaka, jakiegoś desantowca, podrzutka może, od życia. Jutro… Nie wiem, co będzie jutro. Co bym chciał? Co ty byś chciał, chciała? Żeby było jutro? Gdybyśmy mogli tak wymarzyć i się staje. Co to by było? Plaża na Hawajach? Lot do nikąd? Powrót do lat młodości “Za ostatni grosz” – jak śpiewała Budka Suflera? Nie, no tak na serio, gdyby wszystko było możliwe… Czy śmiałbyś odpowiedzieć na takie pytanie? Czy lepiej gorzko to wyśmiać, trzymać się ziemi, zejść na nią, tak mocno jak tylko się da.
Właściwie to zawsze chodziło mi o to, żeby wydobyć, to, co przecież znamy. Tę iskrę ekstazy istnienia. Oświecającą serce, duszę, człowieka całego. Tylko może źle szukałem, albo niepotrzebnie szukałem. Wczoraj, gdy tak naprzeciwko słońca z zaciśniętymi powiekami, gdy pomarańcze przez te powieki, gdzieś do środka, gdzieś mijając myśli, mówiłem do Ciebie. Ty o tym wiesz. Te rozmowy nasze dziwne takie. Bo różnymi językami mówimy. Ja słowami, Ty… sam nie wiem, może życiem samym. Istnieniem. Może mówisz, że nie ma co przesadzać. Że zwykłe jest. Że samo “jest” jest. Że się uśmiecham na samą taką myśl, bo to znaczy, że niewiele – niczego? – nie potrzebujemy. Bo… jest, bo…jesteśmy.
Więc jutro będę pisał program. Zrobię może jakiś iterator po zdarzeniach, po elementach środowiska. Może się zapętlę. Jeszcze to, i tamto. Może kogoś zaproszę, bo niedługo mój doroczny prezent, dla ewentualnych gości. Czy przychodzą? A po co tyle pytań. On zawsze jest. Tak wierzę, tak myślę, bez cienia pewności, z ostateczną determinacją.
Wracając do marzeń mam jeszcze takie jedno. Oczywiście o nim nie opowiem. Tutaj. Nie jest duże, ale piękne. Chciałbym. Naprawdę chciałbym. Poza tym, uff… dobrze czegoś takiego chcieć. Ale poza tym, będzie jak chcesz. Ty. Więc dlatego, wszystko, literalnie wszystko przed nami. Kiedyś tak myślałem. Nie mogłem się otrząsnąć od bezmiaru życia przede mną. Potem ten bezmiar zaczął się ścieśniać, zacieśniać, zawężać, bardziej i bardziej, aż uznałem, że nie da się z tym nic zrobić. Teraz jakoś na nowo, może nie jakoś, ale po prostu – na nowo, widzę ten bezmiar. I jakoś za niego jestem wdzięczny. Tym dalekim światłom za oknem. Temu cykaniu zegara i brzmieniu klawiszy. Smakowi chleba, który znów sam upiekłem, bo lubię i piec – choć to mniej – i go próbować. Gdy ma w sobie ten kwas i słoność. Przymykam oczy. Potem się biorę, do roboty. Krok za krokiem. Bo życie to ostatecznie podróż, podróż prowadzona w bezmiarze, każdego dnia, każdego zdarzenia, każdej rozmowy. Wszędzie jest miłość i małość, radość i rozpacz, na wyciągnięcie ręki, na odległość pięciu, nie ważne czego, może być palców, centymetrów, drgnień serca. Bo każda chwila – jest. To takie dziwne i fajne słowo. Niedoceniane. Jest.
Trzymaj się, 14 dniu listopada 2023 roku po narodzeniu Jezusa Chrystusa. O Nim nawet trochę głupio wspominać na świecie, więc już się po prostu mówi 2023 roku. Żeby ciszej, nad tą strukturą, nad tym kościołem, nad tą religią, bo to nie ma – zdaniem świata – bo życie ma swoje wymagania, bo ilość błędów, przecież jest, a po owocach niby. Było miło – dzisiaj. Coś zrobiłem. Jutro jeszcze pojadę zaproponować. Przypomnieć się. Może zechcą, żebym był, dla kogoś. Może nie. Nie mam pretensji, do ludzi. Gdzieś mi te pretensje przeszły, jak się pokapowałem ile każdy dźwiga. Więc lepiej po prostu żyć. Robić błędy, znajdować rozwiązania. Zachwycać się i degustować. Być sobą i swoim instynktom i pragnieniom zaprzeczać. Być.