Na kursie i na ścieżce…

Na kursie i na ścieżce…

Zdawało im się, że dobrze schodzą. Pozostali spokojni, bo przecież… A zmierzali prosto w otchłań, w rwącą eksplozję bólu, która wszystkim przyniesie koniec, czyli śmierć, czyli co właściwie?

Gdyby raz, gdyby choć jeden raz, ruski naprowadzający powiedział im: Jesteś nie na kursie, jesteś poniżej ścieżki! Oprzytomnieliby, przeraziliby się albo choć zestresowali. Ale nie, uspokajający głos informował: Jesteście na kursie i na ścieżce… Dokąd?

Rozglądałem się po głowach, ławkach. Na pewno jestem winien, zawsze jestem winien, tego właśnie nauczył mnie mój kościół. To znaczy duchowni, ale to właśnie znaczy kościół. Tak to jest ustawione. Więc winnym wzrokiem, zamiast utkwionym w ołtarz, bezwiednie przesuwałem w przestrzeni kościoła. Rano, świeże światło. Ksiądz w białym ornacie. Głowy wszystkie siwe. Siedemdziesiąt plus bym powiedział i siedemdziesiąt, więcej?, procent żeńskich, kobiecych.

Kazanie biegło na bok i jakoś tak równolegle go słuchałem i myślałem na ten temat, czy jesteśmy tutaj, na kursie i na ścieżce. Znajoma osoba niedawno w nawiązaniu do tego, co ksiądz mówi na kazaniu w kościele, machnęła ręką: – E tam… ja sobie wolę w internecie posłuchać. I rzeczywiście, tam czasem są kazania, nauki, przemowy, księży, duszpasterzy, zakonników, ba… biskupów czasem. Może i głębsze, może dostosowane do bardziej wymagającego odbiorcy, który szuka czegoś więcej. A może mimo owego „bardziej”, także głęboko niedoskonałe i wsparte na błędach. Na błędach wynikających ze wzajemnego oddziaływania – mówiącego i słuchających. Bo szalenie trudno jest pójść przeciw, oczekiwaniom słuchaczy. Bo odbiorcy kształtują tego, kto tworzy przekaz. Nie wierzycie? Poczytajcie tak zwanych blogerów, jak dostosowują, swoje treści, tytuły, tonację i całą resztę, do oczekiwań.

Więc ksiądz w kościele po prostu nie może, a może może?, a może nie może, mówić inaczej niż oczekują tego ci, co tam przyszli. Jak będzie mówił inaczej, to się odwrócą i więcej nie przyjdą. Zaczną gadać. I gdzieś pójdą. To już trzeba tak, żeby zostali. Trzeba zaspokoić ich potrzeby. Siedzących niedzielnym rankiem, długimi rzędami, w oczekiwaniu. Na co?

W oczekiwaniu na głos z wieży kontrolnej. Na głos, który im powie: „Jesteście na kursie i na ścieżce”. Dokąd? Do nieba oczywiście. Ich niebo jest bezwątpliwościowe, nowe i czyste. Umalowane w kolor niebieski. Powita ich św. Piotr, w komży oczywiście i będą królować. Nad innymi? Już tu? Więc pada komunikat, taki jaki musi paść. Że chodzenie do kościoła. Że… można wymieniać. I zło jest na zewnątrz, za to my, ach…

W historii ludzkości byli bohaterowie, którzy szli pod prąd. Którzy mówili swoje niezależnie od tego, jak to ludzie odbierają. Oni wszyscy kończyli źle, spotykała ich taka czy inna katastrofa, jak Konfucjusza, który umarł w biedzie i poczuciu klęski, jak Sokratesa, którego zamordowali sądowo współobywatele. Oczywiście najlepszym przykładem tego zjawiska był sam Bóg, który w osobie Jezusa przyszedł na ziemię i nauczał. Gdy im powiedział kim jest, to zaraz wyprowadzili Go za miasto, żeby Go kamienować. Wtedy, przeszedł między nimi. A potem mówił do nich w przypowieściach. A potem wiwatowali na Jego cześć w Jerusalem. Bo im się wydawało, że złapali wszystko, czego chcieli. A zaraz potem wołali „Ukrzyżuj Go!”. Wołali głośno i z zapałem. Bo im się wydawało, że On to wcale nie on, nie taki, jaki miał być przecież.

Są i potworne przykłady. Malarza, który został żołnierzem. Który babrał się w śmierci, w błotnistych transzejach. Miesiące, może lata. Patrząc jak inni, jego koledzy, umierają. A potem zobaczył jak się rozpada to wszystko, za co w strasznych nie do opowiedzenia warunkach poświęcili swoje życie, młodość, całą nieskończoną przyszłość jaka mogła być ich udziałem. To czy można się dziwić, że zaczął używać słów nienawiści? Mówił do ludzi, a ludzie go słuchali. Im łagodniej mówił, tym szybciej się odwracali, im gwałtowniej, tym w nich powstawało „falowanie” i odpowiadali mu zapatrzeniem, i przesłaniem: Tak! Ty jesteś jednym z nas! Ty nas rozumiesz. Więc szedł krok dalej, a oni go uwielbiali bardziej i to się powtarzało, aż ocean ludzi stanął u jego stóp gotowy na każde słowo, które padnie z jego ust. I pchnął ich tam gdzie zmierzali, do celu, do którego on i oni byli na kursie i na ścieżce.

Po mszy świeciło słońce. Można zapomnieć o wszystkim. Naprawdę o wszystkim. Może też takie jest pragnienie ludzkiego serca, żeby zapomnieć, na chwilę. Żeby bawić się z promieniami słońca, puszczać i podziwiać bańki mydlane, żeby odłożyć kompletnie na bok, cały ciężar życia i to powtarzające się pytanie, czy jesteśmy na kursie i na ścieżce.

A to pytanie jest ważne, bo czy chcemy czy nie, to się poruszamy, jak ten samolot we mgle. Ja wcale nie widzę często żadnych znaków. Nawet więcej, z kłębów chmur, które tutaj przepływają dosłownie nad powierzchnią gruntu, to znaczy życia, wychylają ku mnie jakieś obeliski z napisami „zawracaj”, „nie teraz”, „nie tak!”, „zepsułeś to chłopie”. Trawa pod nogami w takich warunkach, gdy chmury znad oceanu stają się otuleniem idącego, jest mokra. Nie zachęca, żeby usiąść. Wiec trzeba iść. Nic nie potrafi powstrzymać przesuwających się za oknami naszego wehikułu, którym jest i ciało i świadomość, dni i nocy. Następne mignięcie, następne. Na pokład docierają audycje i programy. Poważny prezenter mówi jakieś bardzo poważne słowa o tym, co powinniśmy. Nowe mignięcie. Nowy dzień. Ile będzie następnych? Stewardessa rozlała kawę, czujemy wrzątek na kolanach. Shit. Po polsku – cholera. Zasnąć. Nie pytać. Nie mówić.

Po tym tłumnym wyrzeczeniu się nauczyciela z Nazaretu, trafił on w objęcia ówczesnej machiny sądowo rządowej. One go poobracały, ale presja odrzucenia pozostała, więc nadawała jego podróży jedyny możliwy kierunek. Właściwie to przecież od samego początku go wybrał. By na kursie i na ścieżce na krzyż. Trafił perfekcyjnie. Gwoździe rozbiły mu kości. Ludzie niżej, gdy już nic nie mógł zrobić oprócz cierpienia, pluli i szydzili. Może mieli rację. Tylu wybawiał, to niech siebie wybawi. Tutaj panują prawa. Obiektywne i niezmienne. „Bo to wszystko należy do mnie” – mówił do niego diabeł, oferując mu świat. Kłamał?

Więc na kursie do czego jesteśmy? Ty? Ja? Barbarzyńską odpowiedź, że do śmierci, zostawmy na boku. Tak się zastanawiam na kursie dokąd, do czego jest taki Jeff Bezos, Bill Gates, Marek Cukienberek? Czy to źli ludzie? A może wcale nie? Ale dokąd zmierzają plutokraci? A jeśli dokądś zmierzają, to jak widzą świat? Czy ich „świat”, jest taki sam jak świat biednych? Bo oglądanie świata jest właśnie częścią drogi, którą ludzie zmierzają do celu. To od celu zależy owa droga, to w tej drodze, ten cel już jest. Ta droga bez niego, bez celu, nie istnieje. Jest łączem, jest „jednym” z celem. Stąd właśnie ten wybór, wybór solidarności w oglądaniu świata oczami tych albo tamtych. Stąd niesamowity prozelityzm tych, co dają wiarę, co oglądają świat na swój sposób, by ten sposób oglądania świata, np. że każdy musi dbać o siebie, a inni niech się martwią o siebie, że my jesteśmy lepsi od innych, że, że, że… „Apostołujemy”, oni apostołują. Może każdy apostołuje, to znaczy chce przekonać innych albo narzucić im przekonanie, że mój obraz świata jest właściwy. Nie… nie właściwy – prawdziwy!

Zastanawiam się czasem czy na pewno potrzebujemy nauczycieli. Czy zawsze potrzebujemy, tego który mówi, który kieruje do nas słowa o tym, czy idziemy właściwie? Dlaczego nie pytamy Boga samego? Dlaczego na Niego samego się nie zdamy? Może dlatego, że nie odpowiada? Że jak w filmie Scorsese – milczy? Bo przecież tych, co ogłaszają, że z Nim rozmawiali, można policzyć na palcach rąk. Błąd. Takich są całe zastępy. Ale… czy traktujemy ich na serio? To znaczy czy naprawdę jesteśmy pewni, że oni rozmawiali z Bogiem?

Na końcu camino, jest już tylko Atlantyk. Dalej „nie ma nic”. Tysiące kilometrów wody. Z oceanu wystaje taki skalny blok. Ostry. Fale biegną bardzo wolno, jak w jakimś filmie, bo patrzy się na nie z góry. Ci co tam dochodzą, z reguły mają za sobą długą drogę. Czasem musieli się mierzyć, z życiem, bólem, losem, ludźmi. Więc stoją tak naprzeciw tej wielkiej, nieskończonej przestrzeni, za którą zachodzi słońce. Finis terra – mówili Rzymianie, co się tłumaczy na koniec ziemi.

Kiedyś staniemy u końca naszej drogi. Staniemy tam ostatecznie sami. I wszystko się stanie. Osiągniemy swój cel. Ten cel jest już teraz. W każdym skurczu bólu jaki odczuwamy. W każdej frustracji. W każdym lęku. W każdym wysiłku. W każdym kurestwie jakiego się dopuszczamy usprawiedliwiając to, że gardzimy innymi. Mieszamy ich z błotem. W każdej naszej próbie by wstać. W każdym wysiłku by szukać. W każdym dobrym uczynku. W każdej – może – modlitwie. Nawet tej bez żadnych słów.

Czy chcemy czy nie chcemy, jesteśmy na kursie i na ścieżce. Pytanie dokąd. Co jest naszym celem? Kto jest naszym przewodnikiem? Czy potrafimy się przyznać, że błądzimy?

Nie bądź obojętny, udostępnij dalej...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *