Czy życie powinno być szczęśliwe?

 

Główne tezy tekstu:

  • pogoń za szczęściem nie prowadzi do poczucia szczęścia
  • życie jest procesem tworzenia, elementów nowych i ich rozwoju
  • do rozwoju, tzn. do życia, ludziom są potrzebne pozytywne postawy innych ludzi
  • konfliktowość, izolacja, separacja to procesy przeciwne życiu
  • poczucie szczęście bierze się z rozwoju i wzrostu

“Słodkiego miłego życia” – śpiewa kapela rockowa. Wolność i “dążenie do osobistego szczęścia” jest wpisane jako prawo w konstytucję USA. “Szczęśliwej drogi” – życzą sobie pielgrzymi i nie tylko pielgrzymi, wszyscy sobie tego nawzajem i sami sobie – życzymy. Czy słusznie? Czy nasze życie powinno być szczęśliwe?

Załóżmy na chwilę, że ono rzeczywiście by takie było, że pielgrzymka wielodniowa, przebiegałaby we wspaniałych warunkach pogodowych, że widoki, że noclegi, że brak bólu, problemów, tylko korzystać i zwiedzać, i doświadczać.

Z jednej strony byłoby cudownie. Z drugiej strony czujemy jakieś ukłucie. Niezbyt wyraźne, ale jednak. Że gdyby zawsze wszystko było tak właśnie, to jakoś nie byłoby to w porządku.

“Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem zostaną pocieszeni” – mówi Jezus z Nazaretu. Co więcej, mówi także “Biada wam, którzy się cieszycie, albowiem odebraliście już waszą nagrodę”.

Czy zatem samodręczenie, dążenie wręcz do odczuwania cierpienia, jakie, chyba przejściowo było zalecane, w niektórych obszarach religijnych, ma sens? Czy samo cierpienie ma sens? Po co żyjemy? Po to, żeby być szczęśliwymi? W tym kierunku przecież zmierza większość naszych działań. Czy słusznie?

Rzecz pewnie  w tym, że w znakomitej większości przypadków, cierpienia nie da się po prostu uniknąć. Ono – jest. I… tak, powinniśmy je łagodzić, o ile to możliwe, go unikać, choć może nie za każdą cenę.

Nie za każdą cenę, bo czasem czujemy i wiemy, że coś powinniśmy zrobić, że jakoś powinniśmy się zachować. Nawet jeśli nam to przyniesie zwrotnie taki, czy inny ból. Wiemy i czujemy z kolei, że czegoś zrobić nie powinniśmy, że czasem ten środek uśmierzenia cierpienia, jaki nam się oferuje, jest dla nas niekorzystny.

Dlaczego właściwie żyjemy i po co? Każdy z nas się rodzi jako dziecko. Owszem, już na początku ma wpisane w siebie skłonności, tendencje, pewne wzorce i preferencje. Ale kardynalne znacznie ma to, co się dzieje później w człowieku, z człowiekiem. I tak oto, właśnie w wyniku życia i rozwoju, powstaje Sokrates, Łukasiewicz, Zawisza Czarny, Ursula Le Guin. Pojawia się nieskończone bogactwo ludzi i tego, co robią.

Właściwie całe życie, jest – różnicowaniem się. Pierwotne komórki, w tym sinic, żyły na ziemi miliardy lat, zanim złożona z nich jednorodna zupa, zaczęła się na skutek różnych procesów różnicować. Życie jest odwróceniem tego procesu, który dostrzegamy w istniejącym wszechświecie fizycznym, jest jego drugą młodością, jest wielkim Big Bang, gdzie właśnie wszystko się tworzy – nowe, niezwykłe. I tym właśnie jest życie każdego człowieka, nowym elementem wszechświata, Nowym – powtórzmy raz jeszcze.

Ale żeby taki element powstał, to musi się rozwijać i kształtować jak młode drzewo – musi wzrastać i wyrażać się, kształtami, formą, w ludzkim sensie: zachowaniami, myślami, mową, emocjami. Naszym przeznaczeniem jest właśnie wzrastać i, w jakimś ponad-sensie, przynosić owoc. Nasze życie, nie powinno być szczęśliwe, ono powinno być – owocne. Wówczas, poczucie szczęścia, samo nas dotknie, stanie się naszym udziałem i będzie płynąć spoza nakierowanych jedynie na nie samo, mechanizmów i pokładów naszego “ja”.

Ale żeby przynieść owoc, abyśmy mogli się “zrealizować”, w formie, jakiej w sumie sami nie znamy, do której dążymy, wiedząc lub wcale nie wiedząc, ale jakoś tak podążając we mgle, kierowani czymś, czego nazwać do końca nie umiemy, to potrzebni nam są inni ludzie. Bo jaki owoc przyniósłby Sokrates, przeżywając swoje życie na bezludnej wyspie? Czy Ursula Le Guin stałaby się pisarką, żyjąc wśród całkowicie nierozumiejących ją ludzi? Nie.

Dlatego człowiekowi potrzebni są inni ludzie. Do istnienia. Do owocnego życia. Nie tylko jednak w sensie obecności. “Nie to jest najgorsze, gdy jesteś sam – mówił tragiczny aktor komediowych ról Robin Williams. – Najgorsze jest to, gdy żyjesz wśród ludzi, którzy sprawiają, że jesteś samotny”. Jakże tragiczne, gorzkie i prawdziwe są te słowa.

Więc potrzebni nam są ludzie, którzy pozytywnie na nas popatrzą. Którzy nam pozwolą mówić, wyrażać, przekazywać. Niezbędny jest proces pozytywnej komunikacji między ludźmi. On warunkuje ich wzrost i rozwój. On jest potrzebny do przyniesienia owocu. On warunkuje – życie.

A jednak zmiany w świecie, ludziom w sumie narzucane, przez najsilniejszych z nich, wydają się iść w poprzek tym wymogom. Owszem, jakiś tam biliarder, może – w sumie bezwstydnie, bo przecież to ohyda – wyrażać swoje myśli i przesłania, które spotykają się z opłaconym przez niego zachwytem. Równocześnie, na skalę dawnych społeczeństw komunistycznych, wprowadzono na świecie cenzurę i to w sprawach, które w oczywisty sposób, powinny być dla ludzi przedmiotem wolnych wypowiedzi. Mamy się nie gromadzić. Nie być ze sobą. Maski. Mamy zasłaniać nasze twarze. Wiesz, co jest najbardziej fundamentalnym środkiem komunikacji między ludźmi? Tak – wyraz twarzy. Wie to każdy. Wie, gdy patrzył w twarz osoby, która go kocha. W twarz człowieka złego też. Mamy zasłaniać. Dla ***** bezpieczeństwa.

Ostatecznie rzecz biorąc dochodzi się do najtrudniejszego. To znaczy być może jest tak, że cierpienia nie da się usunąć z życia, choć należy jego zakres zmniejszać. To, co mają zrobić ci, co go mają dużo? Może rzecz najtrudniejszą. Wyrażaną bardzo brutalnie przez Jezusa Chrystusa słowami “Niech weźmie swój krzyż”. Ale ten krzyż wcale nie bywa słowny, nie jest jakąś formułą. To jest coś, co rani, nie na niby, co ludzi niszczy.

Więc gdy pielgrzym idzie, to nigdy nie jest tak, że pogoda jest zawsze dobra, że nocleg zawsze jest, że jedzenie zawsze się znajdzie. O wiele, wiele częściej, robi się zimno, leje przez cztery dni z rzędu, spać czasem nie ma gdzie. Wtedy, zanurzamy się w ponczo, bierzemy swój życiowy bagaż i, czując łomocący o nas deszcz, idziemy w kałużach i błocie. Dalej do przodu. Jesteśmy czymś więcej, nasza droga jest czymś więcej niż tylko to, czego doświadczamy. A nawet jako skończymy nigdzie, bo nikt nas nie chciał i pod nami ziemia, a nad głową niebo, to na tym niebie, możemy w nocy zobaczyć drogę mleczną. Drogę, której nigdy byśmy nie zobaczyli, zajęci dogadzaniem sobie i unikaniem trudności.

Więc może jesteśmy czymś więcej, niż tylko odczuciem szczęścia lub cierpienia. Jesteśmy drogą, procesem, niepojmowalnym przez nas samych, samorozwijaniem się, zmierzaniem, nieopowiedzialnym owocowaniem. Więc cierpienie po prostu jest i wypada je zaakceptować, bo nie ma innego wyjścia. Trzeba się, na ile możliwe, osłonić, jakimś płaszczem, narzutą, kurtką. Ale pewnie i tak “przemokniemy”, gdy padać będzie za długo. Przemokniemy ludzką obojętnością, niechęcią, pogardą czy zdradą. Co wtedy? Nie ma wyjścia, musimy iść dalej, nawet jeśli dokładnie nie znamy marszruty. Musimy się “wyrażać”, w naszych słowach, w naszym bólu, w naszych nadziejach, w naszych marzeniach, w naszych krokach i czynach. Choćby to się spotykało… no wiesz z czym. W ten sposób przyniesiemy owoc. Jeden 10-krotny, drugi 100-krotny, jeszcze inny 1000-krotny. Czymże byłaby ludzkość, bez Chopina, Homera, Eiffla, bez tego chłopca siedzącego nad brzegiem morza, zapatrzonego w zapadające słońce, bez tej dziewczyny obdarzającej swoim uśmiechem widnokrąg pod błękitnym niebem? Zupą.

Jesteśmy życiem. Owocujemy. Jesteśmy sobie nawzajem niezbędni. Pierwiastki zła na wyżynach duchowych, chcą to wszystko zniszczyć. Wprowadzić między nas konflikt, agresję i obojętność, byśmy owocować nie mogli. Zasłonić nam twarze i zamknąć usta, byśmy się stali niemi, niewidoczni i samotni wśród tłumu. Stawiają przed nami pogoń za szczęściem, gdy tymczasem szczęście jest konsekwencją owocnego życia. To też jest jakiś krzyż, który wypada dźwigać, potykając się o dni, próby oszustwa w sklepie, polityki zmierzające do wyrządzenia nam wszystkich szkód, osobiste tragedie.

– Nic to – mówił powieściowy bohater, który z rycerza stał się mnichem, by powrotnie wziąć szablę do ręki i nieść śmierć, wrogom ojczyzny. – Błogosławieni, którzy się smucą – mówi Pan Jezus. Trzeba mocniej związać poncho, jak nie pomoże, to mocniej się zaprzeć i iść. By u kresu, czasem drogi, czasem dnia, odpoczynek był prawdziwym, nie zależnym już w żaden sposób od nas – szczęściem.

Nie bądź obojętny, udostępnij dalej...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *