Informacje o tekście:
Zamieszczony niżej tekst składa się z 3 integralnych części: zastrzeżenia, wstępu, tekstu głównego.
Ostrzeżenie: tekst zawiera wulgaryzmy i stwierdzenia skrajne.
Ostrzeżenie: tekst jest długi, od 15 do 20 stron typowej książki.
*** zastrzeżenie: ***
Tekst jest, beletrystyczną konstrukcją literacką. Nie wyraża ocen, poglądów ani opinii.
Informacje poważne należy czerpać z odpowiedzialnych mediów i źródeł.
*** Wstęp: ***
4 pary myszy umieszczono w przestronnej… klatce. Usunięto a) – zagrożenia, b) – możliwość realizacji naturalnie wykształconych wzorców, zachowań i ról. Lipiec 1968:
- 1 okres – 104 dni. Budowa. Myszy zakładają “społeczeństwa”. Dzielą terytorium, budują gniazda.
- 2 okres – 209 dni. Rozwój. Populacja myszy podwaja się co 55 dni i osiąga liczbę 620 .
- 3 okres – 244 dni. Degeneracja. Rozpadowi ulegają naturalne wzorce zachowań i role społeczne:
– U samców następuje stopniowy
– – zanik umiejętności obrony własnego terytorium,
– – homoseksualizm i inne dewiacje seksualne
– U samic powszechniejsze stają się:
– – zachowania agresywne
– – zanik instynktu macierzyńskiego - 4 okres – 1028 dni. Wymieranie. Zanik zachowań społecznych takich jak obrona własnego terytorium i potomstwa. Brak typowych zalotów i zainteresowania. Wycofanie się w pasywny “egoizm”. Czynności sprowadzały się głównie do dbania o siebie, do zaspokajania potrzeb naturalnych i czyszczenia futra.
Wszystkie myszy wymarły.
*** tekst główny ***
“moja mała rewolucja”
Moja rewolucja zaczyna się od kwiatka. Ma zielone listki, z takim meszkiem włosków. Bo to młode listki i kielich dopiero się rozchyli. Już widać ślady czerwieni, fioletu, które lada chwila wybuchną, ale jeszcze nie teraz. Teraz jest kwiatek.
Wiem, że to naiwne. Nie, nie, masz rację, to jest infantylne, żałosne, dziwne, w tym złym tego słowa znaczeniu. Jaki kurwa kwiatek? Tu rewolucji trzeba! Tu jest biznes! Polityka! Ona się nie pyta. Tu są plutokratyczne interesy, siekiera wymodelowanego kryzysu tnie notowania giełdowe, wraz z nimi plany emerytalne. Topór diabolicznego, pandemicznego szaleństwa niszczy życie ludzi, umierających w odosobnieniu, pod nadzorem innych, przekształconych w osmotycznych marsjan, pilnujących, by wszystko jak należy. Potem w worek i do grobu.
Wracając…. Więc może od rzepaku. Zaczyna się ta moje rewolucja. Rzepak majem wybucha żółcienią. Jego pola najoczywiściej ścierają się z niebem, więc przed oczyma ma człowiek, tę żółcień i błękit. Nie mają końca te pola kwitnącego rzepaku. Ścielą i ścielą, w sercu człowieka. Aż po nieskończoność. A każdy kwiat, to osobna opowieść. A każdy krok, to osobna opowieść. A każda chwila twojego życia jest warta nieskończoności. I to nieskończoność właśnie mówi do nas, mówi do mnie, rzepakiem, małym kwiatkiem, bezkresnym niebem, ostrymi szczytami gór i tym pochłaniającym widokiem słońca, zapadającego za krawędź morza, oceanu, widnokręgu. W które, gdy człowiek popatrzy, to już nie ma człowieka. Bo jest tylko kwiatek, bo jest tylko rzepak, bo jest tylko słońce, bo czas… bo czas przestaje istnieć, choć istnieje przecież, a jednak przestaje i powstaje jakaś nowa rzeczywistość.
Co to jest za rzeczywistość? Jak się ona nazywa albo czym jest? Czym jest to – dostrzeganie i następująca w jego wyniku – więź, z jakimś fenomenem świata, z widokiem, rośliną, zwierzęciem i… tak, tak.. człowiekiem?
Ty i ja wiemy, czym to to jest. Ty i ja tęsknimy za tym. Ty i ja tego doświadczamy. Przede wszystkim od ludzi. Choć czasem się zdarza w tej sferze czarna dziura i człowiek bywa tego pozbawiony. “Kochaj światło na murze” – pisał poeta, wspominając Lwów i miejsce, gdzie jako młody chłopak wyglądał przez okno i widział słońce padające na ścianę budynku. Czy widział słońce na murze? Czy widział… siebie? Albo może raczej coś, co w nim, głęboko – nie do znalezienia – jest istotnie, co jest jego treścią, co widział i czuł, patrząc na to światło na murze. Miłość. Bo to ona przecież wszystko ogląda, ze wszystkim współcierpi, ze wszystkim się raduje.
***
Więc czas na rewolucję. Czas na nią, bo sprawy zaszły za daleko. Przede wszystkim we mnie, w tobie, potem w świecie, w narodzie, w sąsiedztwie, w mieście, w kraju, na naszym kontynencie. Wszystko się wali i rozpada. Buldożer, oznajmianego już otwarcie Wielkiego Resetu, mieli ludzkie istnienia, struktury, wartości, życia, relacje. Człowiek człowiekowi szczurem z końcowej fazy eksperymentu Calhouna, w którym cała populacja, niczym nie zagrożona i posiadająca warunki do wszystkiego, sprawnie, zdecydowanie i nieodwołalnie zmierzała do zgonu, bo… zniszczony został w każdym z jej uczestników, wzorzec istnienia. Jakaś mentalno-psychiczno-duchowej natury konstrukcja. Nie znajdująca się w genach, nie znajdująca się w otoczeniu, nigdzie nie zapisana, a istniejąca z siłą i trwałością przekraczającą instynkt przetrwania. Przetrwania populacji, gatunku…
Oni widzą nas jako myszy, jako szczury i tak nas traktują, i tak się zachowujemy. Jesteśmy do utylizacji. Bezczelnie nam głoszą, że jest nas za dużo na tej Ziemi. Dzień dobry. Brak reakcji. Nie, to nie do mnie, powiesz. To chodzi o jakichś innych. Nie… to nie na poważnie. To takie fidrygały. Jak z dwutlenkiem węgla, planetą, płciami – lekki stres – pandemią wytworzonego za nasze pieniądze tego, no… co nie wolno powiedzieć.
W ogóle coraz mniej można powiedzieć. Myszy są sprawnie doglądane i sztorcowane, gdy za bardzo rozrabiają. Nadzorcy opętani tym samym nieszczęsnym złem, co myszy, spełniają się w czynieniu ich jeszcze głupszymi, jeszcze bardziej zdegradowanymi, jeszcze bardziej bezradnymi.
Sztorcowanie na masową skalę za niewłaściwe słowa stało się już zatrutym chlebem powszednim. Przyszli po ***, milczałem, bo mnie to nie dotyka. Przyszli po ****, miałem inne zajęcia, co mnie to obchodzi. Ale wiesz, wiesz dobrze, co należy mówić, jak należy mówić. Skala kontroli daleko przekroczyła komunistyczne ekscesy, gdzie ludzie świadomi wrednego zła, tworzyli świat słów równoległych, równoległego myślenia, świat niezapomnianych do dzisiaj kabaretów, tak że w sumie wszyscy wiedzieli, jak jest, mimo, że nie wolno było mówić albo że mówiło się dokładnie na odwrót.
Teraz jest inaczej. Teraz jest o wiele, o wiele skuteczniej. Współczesna Mysia, ulica przy której mieścił się urząd cenzury, prześcignęła swój pierwowzór w sposób globalistyczny. Nawet wolno. Ci powiedzieć, co chcesz. Choć zostaniesz ograniczony, zatkany, zaatakowany, choć stracisz pracę lub stanowisko. Ale możesz. W odpowiednim miejscu, na odpowiedniej pozycji. System zapewni ci możliwość głoszenia prawdy, twojej prawdy. I dotrzesz z nią do sześciu osób. No dobra, może siedmiu. I oni dotrą do następnych dwóch albo jednego. I będziesz nieustannie miał nadzieję, którą system nieustannie będzie podsycał.
System po prostu nie może dopuścić, do tego by swoich przekonań nazywanych prawdą, ludzie nie mogli wypowiedzieć w ogóle. To jest stan docelowy, ale jeszcze nie teraz i chyba nawet nigdy. Nie da się tego z ludzi usunąć. Tej motywacji, do mówienia jak widzą świat. Dlatego należy to zagospodarować. Dlatego dopuszczenie do głosu kwestionującego system, stało się elementem systemu, jego funkcją, jego zaprojektowanym wątkiem, który konserwuje całość, utrzymuje totalitarną dominację nad populacją, tak, właśnie dzięki umożliwianiu wypowiedzi kontestujących jego działanie, w ramach jego reguł i mechanizmów, a nie poza nimi.
Dzieciom wyrywa się piersi. No dobra – dziewczętom. I nie wyrywa tylko wycina. Skurwysyny jedne, o pardon, takich słów nie wolno używać i nawet tak mówić. Potępiamy zdecydowanie. Nie. Fachowcy prowadzą wywiady, z fachowcami. Publikują audycje. Przychodzą do szkół, cholera wie, może przedszkoli. Pierdolą tam swoje śmierdzące rozkładem i chaosem ohydne słowa. Niszczą ludzi, tych młodych i tych dorosłych. Inni uchwalają prawa, bo przecież oni nic nie mogą, i za nic nie odpowiadają, a trzeba się utrzymać, przynajmniej w tej kadencji albo następnej. Jeszcze inni – wybacz to tylko praca – egzekwują na tobie i innych te uchwalone “prawa”. Jak trzeba to cię skują, sprawdzą, pobiją, powalą, nałożą ci maskę na twarz, zamkną twoją pracę, w asyście dobrze wykonujących obowiązki inspektorów.
– Dlaczego zabiliście mojego ojca? – pytał zrozpaczony syn, który oddał go do szpitala a następnie pojechał na wczasy. – Bo prosił o eutanazję – padła odpowiedź. – Jak to?! – Mówił: Pomóżcie mi. – No to mu pomogli.
Diogenes chodził z pochodnią w dzień. Zdumionym pytającym go o to, czego szuka, odpowiadał: Człowieka. Czy dzisiaj znajdziemy człowieka? Czy ja jestem człowiekiem? Ty? Co to znaczy – być człowiekiem?
Ach te głupie pytania. Gdy palący gazem i wybuchem rakiet rozrywających ciała żołnierzy problem nabrzmiał do początku III wojny światowej. Jaki do jasnej cholery kwiatek? Co to za pieprzenie? Tu się trzeba mobilizować, organizować. Tu trzeba bić na alarm, bo zagrożenie jest blisko.
I… co wynika z bicia na alarm? Pytam sam siebie, opierając łokcie o balustradę tarasu. Przede mną są sosny. Kocham te drzewa. Jakieś takie polskie. Pamiętam doskonale eukaliptusy w Hiszpanii. Te piękne za młodu, te poranione z odpadającą korą-skórą, gdy dojrzeją.
Co wynika z bicia na alarm? Zachęta do przebudzenia! – padnie odpowiedź. – I co, następuje to przebudzenie? – zapytam. – Jest już blisko. – A skąd wiadomo, że blisko? – Ale coś musimy robić. – Tak. Tylko co?
Musimy zagłosować. Ta partia daje jakąś nadzieję. To, tak naprawdę, jedyna nasza nadzieja. Jak zwyciężą, to zmienią. Anders na białym koniu…. Nie przyjechał. – Nic się nie zmieni w ramach systemu – mówię przewrotnie, rewolucyjnie, straceńczo, odosobnieńczo.
Odosobnieńczo, bo teraz jedyną formą więzi jest jakaś frakcja tłumu ze swoimi błyskotkami, ze swoją nienawiścią, słuszną jak zawsze, ze swoimi “prawdami”, agresją wobec każdego, kto ma wobec nich wątpliwości.
***
Chcemy budować top-down, to znaczy od góry w dół. Partia, on, przywódca, prawy i odważny. My musimy tylko walczyć, o nią, o niego, dla niej, dla niego. W ten sposób. Nieprawda.
Rewolucję – trzeba zaczynać z dołu w górę. Nie od zmiany rządu. Od zmiany siebie. Nie należy na początek wieszać i krzyżować wrogów, należy na początek unicestwić samego siebie, swoje własne “ja”.
Ale “ja” to wszystko, co mamy. Wszystko, co mamy z niego wypływa, z niego biorą się nasze działania, nasza miłość, do rodziny, przyjaciół, znajomych, ojczyzny, prawdy, wartości, Boga – dla niektórych nawet. Nasze “ja” jest zagrożone. To ono jest deformowane. To tego właśnie “ja” musimy bronić za wszelką cenę.
I ponieważ wierzymy, w liberalizm, katolicyzm, potępowizm, pis, po, ko, upr, sld – no nie, w sld nikt nie wierzy, to kiedykolwiek europeizm, narodowizm, chrześcijanizm, ateizm czy panreligionizm doznaje zakwestionowania jakimiś wątpliwościami, wtedy zakwestionowaniu i zranieniu ulega nasze “ja”, wtedy przystępujemy do ataku, prowadzimy wojnę “obronną”, w której nie ma zasad, bo wartości są zawsze i wszędzie… najwyższe.
I dlatego każdy “…izm” jest szaleństwem. Bo każdy “izm” zna “prawdę”. I ją obwieszcza. I jej “broni”, bez pardonu i bez zmiłuj, dla “zagrażających”.
No ale w coś trzeba wierzyć?… Pewnie tak. Więc trzeba wiedzieć (jak powinno być)?
Zakładam, że… nie wiemy. I co więcej jest to stan naturalny i właściwy. Gdybyśmy “wiedzieli”, to pozostałoby jedynie wdrożyć w życie to, co wiemy. Nie byłoby miejsca i nie ma wówczas miejsca, na odkrycia, na twórczość, bo twórczość to coś nowego, a w ramach “wiemy” nie może zaistnieć, co najwyżej poza tymi ramami, więcej, im więcej “wiemy” (jak powinno być) tym mniej możemy tworzyć, tym sztywniejsi się stajemy, tym mniej możemy rosnąć, chyba, że w “ramach”, o których “wiemy”, ale czy to jest wzrost? Tak jak rośnie drzewo? Tak jak rośnie życie?
Ta przerażająca idea Maxwella, że możemy wiedzieć wszystko, że w naszym rozumie posiadamy prawdę prawdziwą, a więc nieodwołalny przepis na życie, jak ma wyglądać i jakie powinno być, jest w istocie deklaracją boskości. Bo skoro wiemy, to nie zostaje już nic poza obroną i walką.
Więc to “ja” łączy się z tym “wiemy” z tym – dowolnej natury – “izmem” i owocuje przekształceniem człowieka w mechanicznego robota armii, ubranego w okulary i słuchawki, w których wyświetla mu się obraz otoczenia – świat i podpowiadają niezbędne ruchy. Ciosy padają na lewo i prawo. Wszyscy się ze wszystkimi młócą, na śmierć i życie, bo William wypowiedział swoje przesłanie i nastał czas ciemności, czas zagłady, ostateczny czas, w którym destrukcja ludzkości jest autodestrukcją, pod dyktando “izmów”, a tak naprawdę tego największego, przeklętego “izmu” to jest ego (znaczy “ja”) izmu, to jest odwiecznego głodu tego “ego”, by władać, by rządzić, by kontrolować, by pochłonąć świat, by… no tak, przyznajmy to ostatecznie… być Bogiem.
Więc gdy zapatrzeć się na ten kwiatek, patrzeć na linię łodygi, liści, na ten meszek srebrnych włosków, bo to młode przecież, to pojawia się szansa, żeby złapać szympansa. Pardon. Bądźmy poważni, choć powaga też do przesady jest niestrawna, kłopotliwa i przygniatająca. Więc pojawia się szansa na zniknięcie “ja”. W tych wszystkich momentach, gdy kwiat, gdy szczyt, gdy wąwóz, gdy oczy psa, gdy bliskość drugiego człowieka, gdy stolik i śmiech, i wino i nad głową gwiazdy, gdy długie fale biegną do brzegu i mieszają się z piaskiem, wtedy przestajemy istnieć, jako “ja”: zachłanne, głodne, zagrożone, wymagające, żądające, potrzebujące.
Jezus z Nazaretu mówił, że należy się zapatrzeć. Zapatrzeć na Boga. Nikt go dziś nie traktuje poważnie, chyba nawet księża mojego kościoła. No bo “z całego serca swojego, z całego umysłu swojego, ze wszystkich sił swoich” nie da się traktować poważnie. To jedna z metafor wielkiego nauczyciela, jakim chcą go widzieć wszyscy, co w Niego nie wierzą, ale jakoś otwarcie nie chcą go potępić i wyszydzić jak inni, którzy w ciemności tworzą swoje czyny.
Bo “to”, co przez nas obserwuje świat, chce kochać. I nie ma zmiłuj wobec tej tendencji. Wobec tego mechanizmu umieszczania czegoś w swoim centrum, czegoś do… kochania. My po prostu jesteśmy istnieniami relacyjnymi. Istniejemy W RELACJI. Istniejemy w ten sposób prawdopodobnie dlatego, że jesteśmy owocem relacji, jej drugim końcem. Prawdopodobnie Coś, w wyniku relacji określanej jako miłość – darujmy sobie definicje – nas stwarza, stwarza nasze istnienie. Stąd ta relacja jest częścią nas i szukamy drugiej części, jakiejkolwiek. Stąd umieszczamy w swoim wnętrzu, w miejscu świętym, w tym sensie, że jedynym, w tym sensie, że łączącym się z całą naszą osobą w sposób nierozerwalny, w tym sensie, że będącym w istocie fundamentem i źródłem całego naszego istnienia – coś.
Owo coś umieszczane – tu użyjemy, na określenie wcześniej opisanego miejsca, znanego słowa – w sercu, dookreśla, kształtuje nas samych. I ów Jezus z Nazaretu mówił, że cokolwiek tam umieścimy przed Bogiem samym, to skończymy źle. W szczególności, jeśli umieścimy tam samych siebie. Bo “Kto nie ma w nienawiści, swojego męża, żony, dzieci, rodziców, a nade wszystko samego siebie, nie jest Mnie godzien“. Dobrze, że ksiądz jakoś to łagodzi, do postaci, która jest strawna, a jednocześnie, pozwala to odłożyć na półkę, z napisem “ideał, którego nie ma sensu realizować, ale który oświetla nasze szare dni”.
Tymczasem te jawne wezwania Pana Jezusa, dobitnie wskazują na to, że rewolucję zaczynać należy od… siebie. To siebie, w rozumieniu dotychczasowego “ja” opartego na rodzinie, przyjemnościach, ambicjach, ale nade wszystko na samym sobie, należy pokonywać… tracić. To istnienie tego właśnie “ja” w tej postaci, jest przyczyną i powodem zła. Przyczyną i powodem cierpienia. Budda? Bo “ja” zawsze PRAGNIE. – “Stare ja” – dodałbym.
No ale jak “ja” zniknie, to wszystko zniknie. To głupie. Niepoważne. Niemożliwe. Ale Budda nie zniknął, nie stał się pasywny, nie przestał działać z zapałem, nie poniósł klęski. A… ty chamie, poczwarco, odstępco, heretyku, Buddę przywołujesz! I jazda się zaczyna. “Ja” odpowiednio uformowane wykorzysta każdą okazję.
Więc ten kwiat, po raz ostatni przywoływany, może być dla człowieka szansą na wyjście, choćby na chwilę, ze swojego dawnego “ja”. Może dać mu odczuć, jak to jest, być poza, swoim życiem rozumianym i odczuwanym w jedyny sposób, jaki człowiek zna i odczuwa. Może być przyczynkiem do tego, że świat i życie i rzeczywistość NIE ZAMYKA SIĘ w przewidywalnych, określonych, zapisanych czy już znanych regułach, zasadach, koniecznościach. Że istotą życia nie jest wiedza o nim. Jest nim samo życie. A to znaczy, bycie w relacji, do kwiatu, do rzepaku, co się mieni żółcią na tle błękitu, do drugiego człowieka, którego spotykamy na swojej drodze i możemy na chwilę, w tym dziwnym stanie zapomnienia, wyjęcia z dawnej rzeczywistości, być nowi, szczerzy, przyjaźni, otwarci, pomocni.
Więc rewolucję wypada zaczynać od siebie. Nie ma żadnego innego miejsca, ani żadnego innego początku. Nie ma żadnego innego bytu do pokonania i żadnego innego lądu do pozostawienia za sobą. Dlatego właśnie Luke Skywalker w pieczarze spotyka w postaci ostatecznego wroga – samego siebie. Tak, wiem, są tacy, co mówią, że już znaleźli, “prawdę” i odpowiedzi. Kończy się to “izmem”, w imię którego potępią następnych oraz wątpiących.
***
W ślad za tym pierwszym krokiem winien iść następny, bo “Drugie jest: Będziesz kochał bliźniego swego jak siebie samego“. Jesteśmy zapewniani, że miłość do bliźniego jest możliwa sama z siebie. Myślę, że jest. Bo znałem ludzi w Boga nie wierzących, a miłość taką świadczących. I znałem odwrotnie. Ale wypada odróżnić, istnienie Pana Boga od religii, jej ceremoniału oraz “izmu”. Bóg po prostu jest. Inaczej… JEST po prostu. Nawet o wiele bardziej niż “po prostu”. Nie jest żadnym izmem. Jest dokładnie tu i dokładnie teraz i dokładnie wszędzie. Najbardziej oczywiście w tobie. “Panie, kiedyśmy cię spotkali, a daliśmy Ci jeść?” zapytali ludzie, gdy Bóg im mówił, że pełnili Jego wolę i Jemu usługiwali. “Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych…”
Co my czynimy tym najmniejszym? Tym od nas słabszym. Tym, o których się potykamy, na drodze. Ja? Wrzeszczę, wściekam się, staram się uszkodzić delikwenta i go zdołować, bo chamuś, go głupiec, bo debil, bo mnie k***a krzywdzi w jakiś tam sposób. Albo po prostu, przypieprzę się czasem. Duży chłopak jest, więc niech dorasta i nie marudzi. Trzeba się uczyć życia. Może i trzeba. Bo… “Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem,
wyzbyłem się tego, co dziecięce“.
Więc jeśli jest jakaś miłość, miłość do ludzi, co się wyraża w czynach i postawie, to bierze się ona i jest pełnieniem woli Boga samego. Ale zakładanie, że da się ją utrzymać, bez Niego, bez Miłości pierwotnej, nas utrzymującej w istnieniu, przez nas działającej, jest właśnie stanem dziecięcym w złym sensie przytoczonego powyżej stwierdzenia, w sensie naiwności, w sensie niedojrzałości, w sensie niedostrzegania tego, co jest, co przekracza aktualne “dzisiaj”, czyli obszar ujmowany elementarnym wzrokiem chwilowej świadomości. Coś musi wynikać z czegoś, nie jest samo z siebie. Na czymś wypada się oprzeć, w czymś zakorzenić i nie powinien to być “izm”, powinien albo może to być niewypowiedziany, niewidziany, nieokreślony Bóg, to jest Miłość, która – jak wierzę – stała się jednym z nas, by siebie samą uobecnić.
Więc drugim krokiem tej rewolucji, jest akceptacja i miłość do ludzi. Nie ta łzawa, erotyczna, romantyczna, pacyfistyczna, bezstresowa, dobrochciejna, kościelna. Ale jednak miłość. To jest brak wyrzucania im, obciążania ich winą. To jest dostrzeżenie, że są ofiarami, tak jak czasem i my, sił i potęg, pierwiastków zła, o których pisał św. Paweł, a które wskazywał jako przeciwnika, przeciw któremu chrześcijanie toczą wojnę. Stąd wydaje się, że złem oraz głupotą jest odkładanie “miecza” – całkowita rezygnacja ze stosowania siły w imię pacyfistycznych głupot, głoszonych przez nie znających życia dostojnych nauczycieli. Jest taka rezygnacja nie cnotą, tylko przywarą, prowadzi nie do wyzwolenia, tylko do degradacji i zniewolenia. “Nie przyszedłem przynieść pokój, ale miecz” – mówił Pan Jezus.
Krishna w “Bhagavad Gicie” tłumaczy zrozpaczonemu Arjunie, dlaczego nie powinien odrzucać broni na polu bitwy tylko wsiąść na rydwan i walczyć, pomimo, że skutkiem będzie przecież śmierć i przemoc wobec innych. To obowiązek, wobec którego źle się jest uchylić. Jednak biada nam, gdy przemoc jest agresją, gdy jest wynikiem izmu dążącego do uzyskania kontroli i podporządkowania sobie innych. Więc jak powinno być? Jak dokładnie brać miecz? – Nie wiem. – Co jest przedmiotem twojego przesłania – pytał cesarz chiński przybyłego misjonarza buddyjskiego.- Nie wiem – padła odpowiedź. – Jaka jest twoja nauka? – Nie mam nauki – odpowiedział misjonarz.
Więc ów “izm” się wścieka. Bo chce określenia i zawekslowania wszystkiego na mur – beton, na stos i szubienicę dla zdrajców “izmu”. Gdy jedyny możliwy izm to jest relacjo-nizm, to jest postawa miłości w stosunku do drugiego człowieka. Miłości dorosłej i dojrzałej. Mądrej. Może lepiej określanej słowem “szacunek”. Jest to postawa traktująca ludzi realnie, z całym ich nieskończonym potencjałem zrośnięcia się ze złem i krzywdzenia innych, ale właśnie widząca jednocześnie i owo zło, ale i człowieka, przez to zło wtedy oplecionego, oślepionego, obrośniętego, de facto zgubionego. To dostrzeganie ciągle i nieustępliwie człowieka w człowieku, jest stwarzaniem mu szansy. Jest koniec końców sposobem patrzenia, w jaki patrzy na nas Miłość. Jest stawaniem się wzrokiem Miłości. Jest służeniem jej samej. Jest wiązaniem się z Nią. A co może być lepszego?
Od spodu, od dołu, od siebie, od pokory wyrażającej się w uznaniu tego, że nie jesteśmy okej i nigdy nie będziemy, tak że zmieniać się musimy. Od zapomnianego procesu metanoi. Wtedy od relacji z samym sobą i z innymi. Bo przecież Lewiatan – zamiatający ogonem trzecią część gwiazd, patrzący na nas setkami tysięcy oczu ludzi, którzy własne dusze mu zaprzedali – chce zniszczyć i niszczy właśnie bezpośrednie relacje między nami. Relacji między kobietami i mężczyznami, dziećmi i rodzicami, między mieszkańcami, obywatelami itd. To relacje międzyludzkie, to owo “razem”, są obiektem nie mającej precedensu agresji. To szatańskie skłócanie i pieprzenie, jak to pokrzywdzony, pokrzywdzona jesteś, byłaś. Szczególnie w poprzednich pokoleniach. Jak to musisz myśleć teraz o sobie w kontekście urazy i wzięcia odwetu za domniemane krzywdy. Jak odczłowieczeni są domniemani i faktyczni wrogowie (któż odróżni?). Niezależność. Przechodząca w żądzę kontroli i egoizm. Przechodzące w narcyzm. Przechodzące w diableizm czyli niekończącą się chciwość wyrażającą się w żądzy władania. W ostateczności wszystkim.
Behemot nie może znieść, twórczych relacji między ludźmi. Wiedząc, że będą do nich dążyć, podstawia im swój własny stół, swoją przestrzeń, gdzie mają tych relacji szukać. I… to działa, bo zło nie polega na tym, że wszystko nie działa, że wszystko jest kłamstwem, że wszystko jest złem. Nikt by się na coś takiego nie “skusił”. Ale działa jedynie na zasadzie utrzymania człowieka w pokoju, do którego wszedł, w mechanizmach i formach, jakie – zdawało mu się – na spróbowanie, przyjął. Więc relacje stają się elektroniczne, fragmentaryczne, powierzchowne, nieprawdziwe, płytkie, oparte albo na wzajemnej się konsumpcji, zwykle jedna strona wygrywa, albo na jakimś “izmie”, który obie strony będą podzielać, a wielkie oko Behemota, wszystko będzie rejestrować, przyglądać się, poznawać i coraz skuteczniej oddziaływać na nas, utrzymując nas przede wszystkim w “swoim świecie”, gdy relacje realne więdną, gdy małżeństw jest coraz mniej, gdy głód “razem” jest coraz większy, gdy od osamotnienia powołuje się ministrów, bo to się już przekłada na poważne patologie ludzi i społeczeństw.
Najpierw odbudowywać siebie. Nie wiadomo do jakiej postaci, ale wiadomo jak, poprzez wyjście z siebie w kierunku Istnienia, istniejącego w nas. Poprzez umieszczenie tego, w swoim centrum, mówią – sercu. Poprzez zwrócenie się – niewierzący niech się nie strofują – do Boga. Potem można w szczerości spotkać siebie, bo sami sobie ran zadajemy bywa niemało. Potem zrozumieć i dostrzec ludzi w innych, próbując, zawsze próbując poprawiać relacje i budować nowe.
Gdyby tak. Gdyby tak się zaczęło dziać. Tu i tam. I jeszcze gdzieś tam. To nagle, sytuacja zaczęłaby się zmieniać. Niedostrzegalnie, niepowstrzymywalnie. Niepowstrzymywalnie, bo nie byłoby w kogo uderzyć. Bo człowiek miałby oparcie i w swoim sercu, i w dobrych relacjach z innymi ludźmi. Z tym nic system nie mógłby zrobić i wściekł by się. I… to jedyna droga.
Więc to, to znaczy początek rewolucji, musi być gdzieś bardzo, bardzo na dole. Ale tam nie ma jak. Bo wzajemna agresja. Bo wzajemna izolacja. Bo ryje wlepione w ekrany. Bo ten elektroniczny-świat jest zbudowany po to i tak, by wysysać z nas energię, uwagę, zainteresowanie… nas samych. Dosłownie – nas, wysysa. – Pierdolisz – ktoś powie siarczyście. Nieważne. Wypada machnąć ręką, bo za chwile wzrok i uwaga tak mówiącego wpadnie w ekran, którego końca nie ma już w nieskończonym labiryncie jaki się za nim mieści.
Więc bottom-up. Od dołu w górę. Tylko tak, da się coś realnego zbudować. Nie schodząc rzecz jasna na poziom kamienia łupanego, ziemianki czy kosy. Ale po to, by tam właśnie nie zejść, by nie stać się zwierzyną, obiektem eksperymentów, prowadzonych przez oszalałych i opętanych egoizmem i chciwością ludzi.
Czy damy radę? Prawdopodobnie nie. Nie damy rady zmienić rzeczywistości. Zbyt daleko posunął się proces przekształcania ludzi. Zbyt głęboko wszedł w ich najbardziej podstawowe struktury, w umysły kobiet, mężczyzn, dzieci, w połączenia neuronów, w samoidentyfikację i systemy wartości. Za bardzo przekształcił system instytucjonalny i mechanizmy funkcjonowania społeczeństw i państw.
A jednak ktoś musi zacząć. I nie ma żadnego, dającego się pomyśleć argumentu, by się wymówić. Bo przecież ostatecznie sam Bóg czyli Miłość czeka, czeka na to, by patrzeć przez nasze oczy, by działać, przez nasze dłonie, by mówić przez nasze słowa, by myśleć, przez nasze myśli. Bo “Syn nie czyni niczego od siebie”. Bo “Narzędziami nieużytecznymi jesteśmy”. Więc sama robota, nad tym, co nazywamy “ja”, nad wszystkim innym, jest już nagrodą i daniem rady. Jest ziarnem gorczycy. Jest promieniem światła, które w ciemności świeci, a ciemność… go nie ogarnęła.