#18 post Zbyszka wg Dąbrowskiej: Dno

 

Podobno dobrze opaść jest na dno. Tak mówią. W ogóle mają sporo fajnych powiedzeń, naukowych, tajemniczych, skrywających głębokie życiowe mądrości. Na przykład, co cię nie pokona, to cię wzmocni. Gówno prawda. Właściwie, nie powinienem używać brzydkich słów. Zawsze mnie upominano. Rzeczywistość musi być czysta, od tych językowych śmieci, a ja powinienem świecić przykładem. Ale… bo ja wiem. Mam wrażenie, że… no wiecie, gdzie to mam.

Post mi się znudził. Bo w kółko to samo. Bo w kółko niesmacznie. O przepraszam, owoc od czasu do czasu w ilościach dekoracyjnych. Poza tym, trzymam obu rękami paszczękę, która gwałtownie odwraca się o sto osiemdziesiąt stopni, gdy przed nią postawię warzywka. Więc… siłujemy się tak. Ja i paszczęka. – Głupia – tłumaczę – jak się obrócisz, to mi kark skręcisz. Ale gówno do niej dociera. Obraca się i jeszcze żołądek jej kibicuje, grożąc, że za moment wszystko wywali na stół, bo następna porcja warzywek, to będzie ten krok za daleko, przekroczenie Rubikonu, desant pod Arnhem.

Więc z obowiązku kronikarskiego, to nic w zasadzie, co to znaczy w zasadzie?, to chyba znaczy fizycznie, znaczy czy ręka mi odpadła albo mam dreszcze na widok szefa partii tej czy tamtej. Panie nie są jeszcze szefowymi. To źle i dobrze. Szef to szef. Niektórzy doznają dreszczy na ich widok. Ja jakoś nie. Działają na mnie tak, jak warzywka, wykręcająco.

No więc nic się fizycznie nie dzieje złego, poza przenikającym mnie niesmakiem. Funkcjonuję w miarę dobrze. Jeść się nie chce. Głowa nie boli. Nie szumi. Nie zamula specjalnie. Jakieś pierepałki ze snem miałem, zupełnie dziwne. Zasnąłem, w zasadzie w dzień jeszcze. Budzę się, środek nocy. Co robić? Podszedłem do okna. Światła. Widoczne na parę kilometrów. Poza tym czerń i ten księżyc. Jakiś taki nie filmowy, nie powieściowy, ani w pełni, ani rogalik. Spojrzałem na zegarek. Co robić? ***** – znów to słowo. Wziąłem wygwiazdkowałem, żeby nie było, że się nie staram jak mogę, choć za cholerę nie potrafię powiedzieć – po co? Po co się starać?

Jeśli chodzi o wagę, bo to jest powód, dla którego po serii kulinarnych orgii biorę się za poszczenie to spadła jak zwykle. Przez 18 dni 7 kg mniej. Dużo i mało. 17 kiedyś schudłem, 70 – nie potrafiłbym, przestałbym istnieć, stałbym się cieniem samego siebie. Chociaż, czy aby z upływem lat ludzie nie stają się cieniami samych siebie? Przynajmniej niektórzy? Może to jest takie spowolnione, ale już widoczne odchodzenie w niebyt? Zawsze to lepsze niż intensyfikacja bycia, wrzaskliwe i coraz bardziej natarczywe istnienie, które miast z wiekiem się odchudzać, tracić na powadze, przeciwnie zupełnie – tężeje, nabrzmiewa, tyka jak bomba atomowa. Tacy ludzie są straszni. Serio mówię. Już wolę tych cienistych, chłodniejszych, cichszych. Czy ja kiedyś odejdę w cień? Tak albo nie. Czy to ma jakieś znaczenie?

Jem dwa posiłki dziennie. Zawsze w zasadzie coś na parze lub gotowane plus surowe. Tak sobie założyłem. Przy czym tego gotowanego nie jest dużo. Tylko bigos mi wchodził, ale to było kilka dni pod koniec pierwszego tygodnia i się skończyło. Dużo go posoliłem i popieprzyłem, to kęs do gęby był jak rozpalone złoto. Jadłem jak nie na poście. Ale ten bigos to była tylko kapucha z czerwonym koncentratem pomidorowym z biedro. No i przyprawy. Było minęło.

Więc po początkowych uniesieniach jakoś tak mi siadło. Nie wiem co. Na ramionach. Na karku. Aż ten sen mi zaburzyło i musiałem w nocy robić głupoty. W nocy łatwiej o głupoty niż za dnia. Nie chodzi wcale o to, że mniej widać, tylko czas jakiś taki bardziej szalony, mniej ułożony. Więc robiłem. Potem znów zasnąłem. Teraz żyję. A to coś siedzi mi na klatce piersiowej chyba. Nawet czasem się odzywa i coś pierdzieli. Nie słucham tego.

Rano się wkurzyłem i pojechałem. A co mi tam. Wszystko i tak do kitu. Post do kitu. Dzień do kitu. Do kitu, do kitu. Bo nie może być do kitu. Bo w życiu jest głęboki sens i trzeba być radosnym. Serio. Taki mus. A jak nie, to do kitu. Ty, który się nie radujesz. Przynajmniej wziąłbyś się za coś ważnego. Ten temat, no wiesz, co tam teraz jest ważne. Wojna. O… wojna. Te samoloty, trupy, ofiary, wybuchy. Dużo wybuchów. Ludzkie tragedie. No to się zajmowałem, jak umiałem. Bo serce mam i ludzi szkoda. I ten zły. I wsiadłem na rower. Żeby wyjechać. W końcu ze wszystkiego. Więc kit na całego. Raz, dwa, raz, dwa, pedały. Pewnie jakaś sztuczna inteligencja skasuje ten tekst za słowa.

Na drodze spotkałem żabę. Potem drugą, trzecią. Niektóre na barana czy… sam nie wiem. Jedna siedziała na drugiej i kic, kic, po ścieżce rowerowej. Czekać bocianów. Zrobią porządek. Żaby polują na owady. Bociany polują na żaby. Na bociany… też tam ktoś chyba poluje. W ogóle, przyroda, życie, to taki system, gdzie wciąż ktoś, kogoś zjada. My polujemy na zwierzęta. Władza poluje na nas. Takie koło natury.

Potem zaraz las. W mojej pustelni niestety zastałem dwie panie. Coś tam żywo dyskutowały rozłożone na molo, to polazłem dalej. Już się chciałem otworzyć, na świat, na przyrodę, a tu facet, siedzi na pieńku. Obok rower. Ki czort? – myślę. Tak siedzi samotnie w lesie?

Dalej były motyle. Rozmaite. Przez to słońce życie oszalało. Jeszcze kaczki latały jak nakręcone, a motyle były białe, cytrynowe i takie wzorzyste. Siądzie taki i się gapi. To i ja się zatrzymałem i się gapię na niego. Tak się gapiliśmy na siebie ze trzy minuty. W końcu – wystartował do drugiego. Wiadomo, seks. Chyba seks. Nie wiem. Może to przyjaźń? Przyjaźń też jest fajna. Dobrze mieć przyjaciela, choć to podobno teraz rzadziej się przydarza. Zresztą seks też się podobno rzadziej przydarza. Jakoś ten świat, albo może i my, trochę ciemnieje, szarzeje, cienieje.

No i już w domu. O tym, że schudłem te siedem kilogramów, że niedobre, że już nie chcę pościć, bo to głupie, bo trzeba wojna, uchodźcy, putler i w ogóle, nakręcać się tym, co najważniejsze. A ja jakby w rozdwojeniu. Jakby stał ten drugi Zbyszek obok i patrzył na tego pierwszego i miał w nosie wszystko, co ten pierwszy pomyśli. Taki dysydent jeden. Właściwie to się nawet nie odzywa, tylko daje znać, co myśli. Co myśli? Że wszystko do kitu. Że bez sensu. Że nie ma po co. Ja to oczywiście kontruję i się nie zgadzam, i się tak przekomarzamy, tylko w końcu nie wiem, który z nich to jestem ja? Czy to możliwe, żeby wszystko było bez sensu? Żeby ludzie pragnęli tylko ludzi po to, aby ich używać? Żeby pochłanianie było jedynym pragnieniem, celem, zadaniem? Żeby prawda występowała wyłącznie w czasie nieobecnym, nieistniejącym, a wszyscy czerpali wzorce z kapłanów kłamstwa jakimi są specjaliści od PR?

Nieważne. Co ważne? Ten motyl, co mu się przyglądałem. On nie ma żadnego uzasadnienia ani celu. Wiem, wiem, cicho, równowaga ekosystemu. Nie ma. Ten jeden motyl – nie ma. Ale jednak jest. Teraz słońce już zaszło, więc pewnie szuka sobie miejsca. Może z drugim motylem, może z motylicą. I pójdą spać do następnego dnia, w nadziei, że znów będzie słońce i ciepło, ale to niepewne. Niepewne jak nasze życie, bo my też nie wiemy, co się zdarzy następnego dnia. Nie wiedząc tak przesuwamy się poprzez chwile i spotkania. Oceniamy, oglądamy, jesteśmy coraz częściej widzami. Oby chociaż świata, a nie tak jak niezliczeni przechodnie, których mijałem, a którzy mieli twarze przybite do małych ekranów trzymanych w dłoni. Dla nich ten świat też jest pewnie do kitu. Żaden motyl ich nie zachwyci. Żaden błękit nieba. Tam – jest ich życie. W tej pojebanej komórce. Wiem, przekląłem. I dobrze.

Więc już nie chce mi się pościć. Straciłem motywację. Zamiast tego odwiedziłem market, a tam nowo otwarta cukiernia. Stanąłem i patrzyłem na te cuda. Połykałem je wzrokiem. Liczyłem kasę. Wszystko bym kupił. Wszystko! Do ostatniego ciastka, pączka, rożka i co tam jeszcze mieli. – Słucham? – rzuciła w moją stronę ekspedientka zza lady. – E… nic. Odchudzam się – odparłem. Dziewczyna była młoda i wyrozumiała. Zamieniliśmy jeszcze po zdaniu, ale nie ma co go tutaj zamieszczać.

Więc siedzę sobie tutaj i piszę o poście, którego już nie chcę. Zamieszczam trochę dekadenckich uwag o życiu i tych innych o drożdżówkach, żabach, motylach. Czasem przychodzą na nas takie fale zwątpienia. Zalewają nas, czy tego chcemy, czy nie, w nosie mając wszystkie życiowe mądrości. Wtedy… trzeba to po prostu przetrwać. Przebyć. Przeżyć.

Post planuję do soboty. To będzie dwadzieścia jeden dni. Nie było źle. Nie mam się co na niego obrażać. Przeciwnie. Bez przypadków. Na dobrej wydajności. Ze świetnym humorem na początek. Ale, ale. Nie ważne. Wszystko jest nie ważne. Nawet nie wiem czy spotkam, jeszcze kiedyś tego samego motyla. Pewnie nie. Czy spotkam człowieka? Tylu ich spotykam. Staram się wierzyć, że są ludźmi albo, że to, czym są, to właśnie człowiek. Różnie wychodzi. Tak bym powiedział, po połowie – przerysowuję. Czy ja jestem człowiekiem? Czy inni widzą mnie tak właśnie? Co to znaczy – widzieć w kimś człowieka?

Rzeczywistość, szarzejąca, ciemniejąca, cieniejąca, zdaje się te wszystkie pytania zamieniać w popiół. Zasypywać nas wrzeszczącą emocjami doraźnością. Tak, że ogłupieni i oszołomieni, nie wiemy już nic, poza tym, co nam podtykają pod nos, wsadzają do głowy, w oczy. Nie ważne. O… bije dzwon. Wciąż bije dzwon. Ciekawe jak długo…

Nie bądź obojętny, udostępnij dalej...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *