Somnabulicznie o wychodzeniu z postu

 

Może to ze strachu tu przyjechaliśmy. Ja i mój przyjaciel. Dwaj młodzi u progu życia. Tam… okręt i wojna za jutrem. Na wojnie jak na wojnie. Ludzie stają się mięsem armatnim. Krwawą miazgą, która żyjąc napędza śmiercionośne maszyny, gdy umrze, na nic już się nie przyda.

Dlatego jesteśmy tu, sześć tysięcy mil dalej. W tej niewielkiej wiosce. Ludzie są dobrzy. Drzewa proste. Jakaś sympatia tu dla nas. Dziewczęta. Kto wie. Może coś z tego będzie. Może tak zapuścimy korzenie, które oderwą nas od “tam”, od tej przeklętej rzeczywistości, która ciągle krąży w naszych żyłach, która jest żądaniem i obowiązkiem. Nie. Trzeba żyć, zwłaszcza,  że jesień i kolorowe liście walają się po chodnikach, krawężnikach, asfalcie. Dni… wydłużają się, nawet nie wiem ile, tu jesteśmy. Każdego dni i każdej nocy uciekamy. Do tutaj. Hank jest przyjazny, znów wieczorem zaproponował piwo. Siedzieliśmy w jakichś płóciennych leżakach, w rękach butelki, przed nami wybrzeże, wzburzone wieczorem morze, a za nim…

A jednak przyszło, wezwanie. Ojczyzna. Przyszło i zgasło wszystko wokół. Wszystko się skończyło. Leżę teraz w hamaku. Miarowy szum okrętu, jest jakby jakąś jego mową. Wszechobejmującą, wszystkich obecnych. Jakby mówił do każdego z nas, jakby nas “naoliwiał”, żebyśmy byli dobrymi trybami. Wojna wbrew pozorom nadal nie wybuchła. Nadal tylko stan podwyższonej gotowości. W szczególności naszych nerwów, gdy gramy w karty, śmiejemy się za głośno, czekamy tego momentu, gdy zaczniemy zadawać śmierć albo sami ją spotkamy.

Więc wyrwałem się. Jeszcze na kilka dni. Dwa może trzy, może tylko dzień. Helikopter, krótka podróż i jestem. W domu rodzinnym. Jedyne 78 pokoi rozmieszczonych na dwóch piętrach, labirynt historii, fronton ogrodu, zamek zdarzeń i zwierzeń.

Jestem w kuchni. Kuzynka siedzi niemo nad miską. Ma siwe włosy i mnie nie zauważa. Otwieram szafkę z orzechowego drzewa. Chleb, masło, majonez. Boczek z lodówki, chwilę później już skwierczy, złoci się na patelni, chleb posmarowany majonezem, kęs, następny, druga kanapka. Powoli dociera do mnie, jakby lawa próbująca wydostać się na powierzchnię, jakiś niepokój, przerażenie, oskarżenie. Przecież to WĘGLOWODANY! Półprzytomny szukam w pamięci, przelatuję po jej szufladkach w skurczu świadomości, by znaleźć wytłumaczenie. Widzę, mam. Chleb! Chleb to węglowodany! Całe moje wychodzenie na “keto” szlag trafił. Co ja zrobiłem! Krzyk rozlega się w mojej świadomości. Nie ma powrotu. Wszystko na nic.

Noc wciąż gęsta. Ale głupie sny. Coś niemożliwego. Zdaje mi się, że słyszę ptaki. Ale w nocy? One jak słońce, choć są i takie, co ciemność lubią. Przewracam się na plecy. Słońce. Tyle mi go trzeba. Czy wiecie, co to witamina D3? Kupiliście już sobie tran? Suplement? Lek? Nie? Na co czekacie? Ale przede wszystkim słońce. Nic go nie zastąpi. Jesteśmy stworzeni dla niego. Do tego, żeby się w nim przeglądać. Żeby pod nim polować, na co się da. Żeby w nim czasem odpocząć, choć cień byłby tu lepszy. Więc jak tylko okazja, to trzeba wychodzić. Wychodzić z pracy, wychodzić z domu, wychodzić z marzeń, wychodzić ze smutku, wychodzić z pożądania, z przywiązania, z pragnienia władzy, kontroli, pięknego życia, uznania, szacunku, powodzenia, pieniędzy i wszystkiego innego. Na słońce. Bo jego ciepło i następujące w nas reakcje fizykochemiczne podnoszą w naszym organizmie poziom D3, a to znaczy zdrowie i optymizm. Chyba się przejaśnia. Czas wstać i zająć się czymś poważnym.

Nie bądź obojętny, udostępnij dalej...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *