Któż nie pamięta wyjazdów do dziadków. Do dziadków i babć naturalnie, bo od babci bił jakiś uśmiech, jakaś akceptacja nawet większa niż od mamy, którą zawsze kochało się najbardziej. Ale u babci – wszystko było można. Człowiek się czuł jakiś wolniejszy. Jakieś dodatkowe ciepłe dopalacze się pojawiały. No i ten dziadek! Taki męski, jak góra, bo przecież to był mężczyzna, który był „większy” od największego mężczyzny w naszym życiu, do naszego taty! To dopiero był autorytet, ktoś kogo musiał posłuchać nawet nasz tata!
Przy nim i z nim robiło się mnóstwo rzeczy. Może szczególnie dla chłopców to ważne. Ten dotyk męskości, żeby coś zmontować, żeby coś naprawić, sprawić by świat nas słuchał i się poddawał. Iść przy dziadku, to człowiek – ten młody człowiek – od razu jakiś większy, jakby dostępował wtajemniczenia – czegoś większego, bo u boku kogoś „większego” (wiekiem i relacją) niż własny ojciec. I była to obecność – mowa o dziadku – zawsze pozytywna, zawsze wyrozumiała, zawsze wspierająca. Cudnie było!
Teraz wnuki pojawiają się i widać wszystko z drugiej strony. Z jakiej strony? Ze strony radości, bo wnuki są radością dziadków! Te cudowne iskry życia, wszystkiego ciekawe, wiecznie pytające, ciągle coś chcące. Reagujące miłością na miłość. Wcale nie romantyczną ani łzawą. Wcale nie damsko-męską, ani tą z poematów. Tylko tą polegającą się na cieszeniu się z tego, że… jesteś, ty – to drugie istnienie. Więc wnuki zajmują dziadków całą lawiną swojego młodego jeszcze życia, przynoszą ze sobą światło życia, które się właśnie „wykluwa”, które poznaje, które z początku nieufnie, a za chwilę – widząc tę zwykłą miłość – z pełnym zaufaniem mknie… ku wszystkiemu.
Lata życia – tak bywa – przynoszą w bilansie swoim więcej goryczy i bólu, niż radości i przyjemności. Ludzie – też bywa – gorzknieją z wiekiem, w miarę „wytrzymywania” kolejnych nieprawości bliźnich, w miarę poznawania kolejnych „zasad” świata. Czasem to się nie dzieje, czasem ten „cień”, który przynosi życie, staje się obecny. Nie, nie w sercu, ale raczej gdzieś nad tym sercem, jak jakaś chmura, co przesłania codzienne słońce. I wnuki przynoszą to słońce z powrotem. Umęczą. Zamęczą. A to sobie krzywdę zrobi, a to coś zbroi, a to… Ale to wszystko nic, jakoś nic, bo jak dla wnuków dziadkowie i babcie to tacy „jakby” rodzice, to dla dziadków i babć – wnuki to takie „jakby” dzieci. I owo „jakby” nie jest o dziwo symbolem podróbki, niepełnej jakości. „Jakby” znaczy czymś podobnym i równie niemal pięknym.
Te relacje i ta rola małych dzieci w życiu dojrzałych już ludzi oraz na odwrót, czyli relacje wnuków i dziadków, unaoczniają nam wagę i znaczenie WIĘZI między ludźmi i pokoleniami. Tego elementu, który „świat” z uporem chce przerwać, porwać, pozbyć się jako zawadzającego i przeszłego. W zwykłym funkcjonalnym ujęciu, rodzice cieszą się, że mają „oddech” od dzieci, pcha ich bowiem jeszcze ten wczesny pęd do świata, do jego spraw. Dzieciaki cieszą się, bo „nie ma jak u babci” no i dziadka rzecz jasna. No i dla dziadków, mimo oczywistego zmęczenia, bo poświęcają tym małym ludziom całe swoje serce i uwagę, to radość. Wszyscy korzystają, nikt nie traci.
Dzięki więzom między pokoleniami, w życiu ludzi pojawia się częściej ta prosta miłość. To niewypowiedziane, co sprawia, że chce się żyć. W tym, o dziwo, chce się żyć dla innych. Międzypokoleniowe relacje pokazują nam, że dając siebie, tak naprawdę się spełniamy. Wpisujemy się w zupełnie nieświadomy sposób, w wielką rzekę życia, która polega na wspólnocie – chyba wszystkich ludzi. Uczymy się, że żyjemy – dla siebie nawzajem, a nie dla samych siebie. To zupełnie inny model życia, inne patrzenie na rzeczywistość. Jaśniejsze, lżejsze, prostsze. Niech żyją wnuki! Niech żyją dziadkowie i babcie! Niech żyją relacje między nimi! Niech żyją ludzie!