
Żeby czuć się dobrze, nie trzeba wiele. Opioidy robią robotę. Fentanyl daje radę. Alkohol znany był od zawsze czy to w postaci piwa, wina, czy jak wolą ludy północy, a może nie wolą wcale, ale o winogrona tu ciężko, więc cięższe trunki czy to wódka z kartofli lub żyta, czy to whisky z jęczmienia, gdzieś w ubogiej Szkocji. Nie ważne. Dzisiaj. Dzisiaj mamy jeszcze miriadę sposobów, żeby czuć się okej. Od tych tradycyjnych, rodzina, praca, przyjaciele, po te nowocześniejsze, internet, gry, polityka. Czy ktoś jeszcze się czuje dobrze, wskutek zajmowania się polityką? Chyba tak, bo wszyscy się nią zajmują.
Ale generalnie to ludzkie dążenie do tego, żeby się czuć dobrze, to po prostu mechanizm sterowania, w nas wpisany, wgrany, wprogramowany. Dzięki temu żyjemy, trwamy, rozmnażamy się, przekazujemy życie, co nie w smak złoczyńcom kłamliwie się mianującym dobroczyńcami, nie mogącymi już znieść jak bogowie z Enuma Elisz tego, że ludzi jest tak dużo i w dodatku hałasują. Stąd bogowie wydali dekret o zrównoważonym niedorozwoju, a ci, co chcą się rozwijać na innych, biorą udział w ostrym wyścigu do tego, co ma pozostać do podzielenia, gdy warstwa proli, zostanie na stałe oddzielona od partii wewnętrznej i skazana na depopulację, umilaną narkotykami i grami komputerowymi, zgodnie z prognozami homoseksualnego guru z państwa, wzoru demokracji. Tej nowej. Tej starej. Tej właściwej. Tej boskiej.
Więc co robisz, gdy nagle sytuacja wymyka się spod kontroli? – pyta J.Peterson w jednym ze swoich wykładów. Generalnie człowiek zamiera. Zastyga. Po pierwsze, bo nie wie, co się dzieje i gdzie jest. Po drugie, bo każdy ruch, w przestrzeni fizycznej i przestrzeni zdarzeń, o których nic nie wiemy, może się dla nas zakończyć fatalnie. Więc… zastygamy i patrzymy, usiłujemy się pokapować — gdzie jesteśmy?
Człowiek musi wiedzieć, gdzie jest. Każdy żywy organizm musi to wiedzieć. Musi rozpoznać otoczenie. Musi mieć oczy dookoła głowy jak babiloński Marduk albo chociaż z przodu i otwarte. Gdy Braun psikał-sypał gaśnicą w środku dostojnego Sejmu, wszyscy zamarli właśnie, bo „cholera wie, o co chodzi”, bo nie wiadomo „co się dzieje”, bo nie wiadomo „gdzie jesteśmy”. Tylko „dzielna niewiasta”, dawaj kopać chłopa, dawaj go obłapywać, bo dobrze wyszkolona wie, że jej wszystko wolno, że reprezentuje ideę najwyższą, religię współczesności, postępu, światłości mówiącej do ludzi ekranami popierniczonych nauczycieli. O przepraszam. Pardon. Foux paux czy jakoś tak. Nie ważne. Ważne, żeby odróżnić te dwie możliwości, sytuacje, stany: znane – nieznane.
– Trzeba rzeczy sobie poukładać – mówimy. Co to znaczy? To znaczy, że – znów – wiemy, gdzie jesteśmy. Znamy „teren” wokół nas. Zatem możemy się poruszać. Ludzie, co mają „poukładane”, są po prostu efektywni i skuteczni. Dokonują czegoś. To trywialna i powszechnie znana prawda. Ale świat jakby nie chce, żebyśmy mieli „poukładane”, świat nieustannie wpycha nas w stan, w obszar, w sytuację, gdzie „nie wiadomo”, ten stan nazywa się stanem chaosu.
W stanie chaosu, człowiek martwieje, jego aktywność zmierza w kierunku zera, choć tego zera całkiem osiągnąć pewnie nie potrafi, ale to nic, bo jest, siłą rzeczy, rzędy razy mniejsza, niż gdyby „miał poukładane”. Chaos – to stan w holu sejmowym, gdy szalał na nim (szalał?) poseł Braun z gaśnicą proszkową. To stan, gdy media szczerzą kły swoimi ekspertami, przerażonymi twarzami redaktorów, pornografią strachu nagłówków portali internetowych, głoszących: śmierć, wirus, wirus, nowe przypadki!
Więc jak chcesz żyć, to musisz mieć „poukładane”. A jak nie masz, to odejdziesz. W warunkach komfortowych lub nie bardzo. Lubisz, gdy nie wiesz o co chodzi? Gdy nie wiesz, gdzie jesteś? Dajmy na to pokój, nawet nie wiesz, czy pokój, pitch dark, całkowita stu procentowa ciemność wokół ciebie. Nie wiesz, gdzie jesteś. Idziesz śmiało naprzód? O nie. Stoisz, nieśmiało wysuwając ramiona. Albo. Jesteś sam, zgasło światło. Słyszysz dziwny szmer w pokoju obok. Podchodzisz do uchylonych – chyba, bo nie widać dokładnie – drzwi i wsuwasz ramię do tego ciemnego pokoju, z którego dobiegł ten dziwny dźwięk. Czujesz? Czujesz to, co czujesz? To jest właśnie stan, gdy nie wiesz, „gdzie jesteś”, tzn. nie wiesz, co jest wokół ciebie.
Gdy ludzie patrzyli na świat, jakieś weźmy 6 tysięcy lat temu, to widzieli zmiany. Zmieniały się pory roku. Ale to powoli. Zmieniały się „fazy księżyca”. Ten był czasem niewidoczny, a czasem było widać połowę, a czasem była pełnia. Czyli jesteśmy „gdzieś”, gdzieś w czasie. W procesie powtarzalnych rytmów. Ile mija: jasno-ciemno, dzień noc, pełnia, połówka, nów, połówka…? Wyszło im, że dni – na niebie nocnym mija siedem na jeden stan księżyca, których jest cztery, to cały cykl tych jego zmian, to cztery razy siedem, to w sumie dwadzieścia osiem, no może dziewięć, ale takie zaokrąglenia to potrafili w nawiasie uzupełniać. Więc… wiemy gdzie jesteśmy, w którym miejscu rytmu zmian przyrody! Nie jesteśmy po prostu w trakcie kolejnej prelekcji nowego premiera, w trakcie kolejnego tarzania się błocie słów, zaproszonych do studia „przedstawicieli” i „ekspertów”, w trakcie „tu i teraz”. Jesteśmy w trakcie trzeciej kwarty, konkretnie drugiego dnia ostatniej kwadry. W dodatku pora roku, to lato. Więc wiemy! Zresztą, nawet w języku polskim, księżyc nazywany bywał „miesiącem” właśnie. Więc siedem dni tygodnia, właśnie stąd. Więc dwanaście miesięcy właśnie stąd. Właśnie z obserwacji otoczenia. Właśnie wiemy, gdzie jesteśmy – w czasie.
Ale czy wiemy, gdzie jesteśmy „w życiu”? W naszym życiu? W życiu w ogóle? Żeby wiedzieć, gdzie jesteśmy w naszym życiu, to musielibyśmy je „zobaczyć”, wyobrazić sobie. Gdzie się zaczyna, dokąd zmierza i my w jakimś punkcie tego biegu, tej linii, tej rzeki. Ale my z reguły zmierzamy tylko do następnego dnia, może tygodnia. Co nas obchodzi reszta? To nie wiemy, gdzie jesteśmy w życiu, bo do tego trzeba „zobaczyć” jego koniec, cel, wiedzieć, gdzie się zmierza. No chyba, że znów, zmierza się donikąd, ale wtedy jest się nigdzie i żadnych energicznych działań poza sięgnięciem po najbliższe wrażenia i przyjemności człowiek nie podejmie.
Więc żeby człowieka „sparaliżować”, żeby nie podejmował zbyt śmiałych, dalekich „wypraw”, zamierzeń, działań, to trzeba w nim rozbić, ten obraz życia, jego, życia którego on sam jest elementem. Trzeba strzaskać świadomość i podpowiedzieć, że są „zagrożenia”. „Stay safe” – „Bądź bezpieczny” – sączyć ci będą doradcy z ekranów. Otwórz butelkę, komórkę, komputer albo swoje źródełko frustracji i pomieszaj w tym i się zanurz i odczujesz ulgę – będziesz bezpieczny, jak my wszyscy, zamarli, ze szklanką w ręku, ze wzrokiem utkwionym w cyrku na ekranach, z lękiem, który wyparliśmy ze świadomości, z wkurwem potęgowanym poczuciem bezradności. Życie ma swój cel. Gdzieś jednak jesteśmy. Dokądś jednak zmierzamy. Odważmy się pytać, miejmy odwagę pomyśleć. Może zaczniemy bardziej żyć, a mniej się martwić i zamierać.