
Czego chce Bóg od człowieka? Jego uwagi. Całkowitej, niepodzielnej, dosłownej. Ale to – zaraz. Nie przesadzajmy. Bądźmy realni.
Właściwie całe przesłanie Jezusa z Nazaretu jest o tym właśnie. O tym, czego chce Bóg od człowieka. – A pierwsze jest: Będziesz miłował Pana Boga swego, całym swoim umysłem, całym sercem, ze wszystkich sił swoich. – Kto kocha kogokolwiek lub cokolwiek bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. – A gdy znalazł, oddał wszystko, co miał. – Kto straci swoje życie z Mojego powodu, znajdzie je.
Ale zaraz, przecież to są takie tam tego, o – ideał, to jest taki ideał, bo przecież realnie, nie da się, tak, że no, z całej siły i tam dalej. To taki ogólny ideał, że no ładny taki, religijny, ale nie przesadzajmy, życie ma swoje wymogi, każdy ma swoje życie, trzeba i o robocie pomyśleć, i o dzieciach, i w ogóle, chodzimy po ziemi, a te rzeczy, to okej, no czasem, jak trzeba, resztę załatwi ksiądz albo i nie załatwi, kto to wie. Trzeba się zająć, tym co jest.
Z drugiej strony, jeśli zdarzyło ci się kiedykolwiek, być – to ważne, pierwszy raz – zakochanym, zakochaną, to… czy nie było tak, że cały czas człowiek wręcz pulsował myśleniem o tym kimś? Że człowieka nosiło? Że nie było problemu, z innymi rzeczami, przeciwnie, energii taka moc, że hej?
Może Bogu jest potrzebna nasza uwaga. Ale to łatwo powiedzieć, bo jak skupić uwagę na Nim? Mamy ją skupić na wersji starszego, ogromnego faceta z brodą, który unosi się wśród obłoków z palcem i wzrokiem skierowanym ku nam? Na czym i na kim właściwie mamy skupić uwagę, jeśli Boga nie widać, nie słychać, nie da się go pojąć umysłem? Jeśli jest, nawet samo słowo „jest” nie jest tu właściwe, ale niech będzie, że „jest” w sposób tak inny, nieskończony, pozapojęciowy i pozadoznaniowy, i pozarozumowy, że „Boga nikt, n i g dy, nie widział”. To jak mamy na Nim, na kimś takim, skupić swoją uwagę? Przecież to jest nonsens.
Rozmaici ludzie z przeszłości kościoła wydają się świadczyć, że nie. Że tak robili i że to, w efekcie „coś” przyniosło, z tym, ze opisane owego „czegoś”, często nie było możliwe i między innymi dlatego św. Tomasz z Akwinu, gdy owo „coś” jego skupienie uwagi na Bogu, przyniosło, to… przestał pisać, „Bo to wszystko to słoma, co napisał, wobec tego, co mu było dane, doświadczyć”.
Więc, może choć to paradoksalne, można skupiać uwagę swoją, świadomość swoją, na Bogu, mimo jego nieobejmowalności i nieokreślowaności, cokolwiek by te słowa miały znaczyć. Pewnie można. Jeśli jest w nas coś, i może tu uwaga najważniejsza, poza i ponad rozumem i zmysłowym poznaniem. Tego czegoś nie możemy zobaczyć, bo to coś jest tym w nas, co właśnie patrzy. Może sama nasza świadomość tym jest, czy jakoś inaczej to coś, spoza wszystkiego co znamy, możemy dosięgnąć i pomyśleć. Jeśli „coś” takiego jest częścią człowieka, to poprzez owo coś, może możemy „sięgnąć” ku Bogu, wybrać się w „drogę do Niego”, skupić na Nim uwagę, im więcej, tym lepiej.
Więc to jest taka wielka obietnica, perspektywa, możliwość albo fakt, że w każdym człowieku są gdzieś poza pojmowaniem jego wzroku i rozumu takie „drzwi” do „poza”. Stąd „człowiek”, to coś innego. Stąd człowiek przez „owe drzwi”, a prozaicznie, przez swoje uparte spoglądanie ku Bogu, zwracanie się ku – przecież Nieznanemu mu – Bogu, może. Może przyjąć postawę chrześcijańską. Może zwrócić się ku Niemu, mimo, jeszcze raz – mimo, że On jest poza.
Ostatecznie chrześcijaństwo ma trochę wspólnego z buddyzmem, bo buddyzm nie jest teologią i zbiorem nauk, choć jakieś tam muszą być. Buddyzm nie jest dowiadywaniem się, ani poznawaniem wiedzy. Buddyzm jest praktyką, uczy praktyki. To czego w nim buddyści się dowiadują, nie jest przedmiotem wykładu, ani nauczania. Czego się dowiadują, to nie wiem, bo nie jestem buddystą. Ale chrześcijaństwo też nie jest – choć tak bywa czasem powszechnie przedstawiane – nauką o prawdach wiary, którą należy poznać i przyswoić. Chrześcijaństwo jest – praktyką. Jeszcze raz – praktyką. Praktyką chodzenia do kościoła. Modlitwy. Jałumużny. Traktowania z miłością zarówno bliźniego jak siebie samego. Ale przede wszystkim jest praktyką skupienia uwagi n a Bogu. I wszystkim, co w następstwie tego skupienia wynika.
I nie ma sposobu, ani sensu, tworzyć oczekiwań, co ma się nam wydarzyć, co mamy poznać albo doświadczyć, jak w Jego kierunku będziemy się uparcie, zawzięcie, po ludzku, zwracać. Może Nic. A może coś. Samo tworzenie takich oczekiwań jest już błędem, bo to zawsze będzie projekcja nasza własna, a tymczasem, dążymy do „czegoś”, co jest „poza” nami, a „co” wierzymy, uważamy, że Jest.
Pelagiusz uważał, że życie bezgrzeszne możemy prowadzić dzięki naszej woli i decyzji. Zarzucano mu, że propaguje samozbawienie albo, że do zbawienia Jezus w takim razie nie jest, nie był, potrzebny. Ale ten zarzut był chyba przesadzony. Pelagiusz tak nie uważał. Podkreślał jedynie, że na ścieżce do zbawienia, to jest stanu superowego i przekraczającego nasze najśmielsze spodziewania się, utworzonej i przetartej przez Pana Jezusa, możemy poruszać się dzięki własnemu wysiłkowi.
Pelagianizm – tak go nazwał i „ukonstytuował” św. Augustyn, został jednak potępiony i uznany za herezję, głównie z powodu św. Augustyna, który podkreślał z kolei znaczenie łaski, a to znaczy tego, że to Bóg wychodzić może na przeciwko człowieka i obdarować go łaską, w znaczeniu doświadczeniem. Choć trudno opisywalnym i prawdopodobnie odmiennym w przypadku każdego człowieka, to rodzącym, dającym w efekcie, podobnie relacjonowane odczucia: głębokiego pokoju, spokoju wewnętrznego, poczucia sensu, radości, miłość nieprzyjaciół, itp. „Jarzmo moje jest słodkie, a brzemię lekkie”.
Może jest tak, że obaj mieli rację. Że to człowiek, własną decyzją i następującym w jej skutek wysiłkiem musi się wybrać w – przyznajmy, może trochę szaloną – podróż do Boga. Może jest tak, że ta „droga”, to skupienie uwagi, biegnące przez linie dni, przystanki godzin, zakręty zachodów słońca, schody i stopnie naszego zasypania, budzenia się, przez sekundy cierpienia i minuty szczęścia, może to wszystko jest Bogu potrzebne, żeby właśnie nas obdarować, żeby ku nam wyjść, żeby nas w końcu, dla nas w końcu, jakoś zaistnieć, a przez to pozwolić nam odczuć i odrobinę choć się zmienić. Może chrześcijaństwo to metanoia, a to znaczy zmiana, przemiana, transformacja, a to zawsze droga do. Może wtedy dopiero możemy zobaczyć, że nic nie jest i nie było bez sensu, że doświadczenie braku doświadczeń miało swój sens i było potrzebne, a czasem jest potrzebne. Że „Noc ciemna”, opisywana przez św. Jana od Krzyża – czy ktoś na serio traktuje dziś świętych?! – ten stan cierpienia, suchości, kompletnego braku odczucia istnienia czy relacji z Bogiem, jest dobry i właściwy, i potrzebny.
Myszy, którym zapewniono komfort wymierały. Drzewa, którym zapewniono komfort, upadały i przewracały się pod własnym ciężarem. Bo nie zostały jedne i drugie stworzone do komfortu, tylko do czegoś innego, do życia, a to znaczy, do życia w obliczu i w kontakcie z zagrożeniem, z naciskiem, z koniecznościami. W takich warunkach myszy się mnożą i żyją. W takich warunkach drzewa stoją prosto i zdrowo. Może jesteśmy drzewami, rosnącymi ku „niebu” i te wszystkie nudne już codzienne nijakości albo i cierpienia, są nam absolutnie niezbędne, jeśli – będziemy chcieli czy spróbujemy, czy przyznamy, sami przed sobą, że fajnie by było albo chcemy – rosnąć. A może rację miał Jean Paul Sartre i Boga nie ma, i nie ma dokąd rosnąć, i wszystko wolno, i żyć trzeba, i można, i należy, wyłącznie dla siebie? Ale wtedy, to i takie życie, przecież kończy się śmiercią, całkowitym wytarciem jakiejkolwiek pamięci i świadomości. Więc… jaki to ma sens? Otóż tylko konsumpcyjny. Należy konsumować, a to znaczy doświadczać, posiadać, ile się da. Także siebie samego, jak ktoś chce. Ale czy aby nie jest to obraz współczesnego nam świata? Nie tak właśnie jest? Nie tak żyją i reagują ludzie? W dążeniu do komfortu wynikającego z posiadania, dającego możliwość konsumpcji wszystkiego, co można pomyśleć, w niewidoczny sposób ujmującego wszystko to, co jest niezbędne do wzrostu poza, poza to, co człowiek uznał za swój „dom”, poza – a to znaczy do miejsca, z którego bierze się matematyka, poezja, piękno.
I tak, żyjemy albo „tu” ze wszystkimi tego konsekwencjami albo „w drodze” do „tam”. Bóg, poprzez nasze przeczucia, poprzez świadectwa różnych przed nami, poprzez słowa, życie i zmartwychwstanie – okej, możesz nie wierzyć – uczy nas, że istnieje „tam” i co więcej, jest nam pisane, i co więcej, czeka na nas, można nawet nieco infantylnie rzec – z utęsknieniem. Świat uczy nas, poprzez inne nasze odczucia, przez nieskończoną powódź komunikatów, oddziaływań, przekazów zaszytych, we wszystkim niemal, co do nas dociera, że nie ma żadnego „tam”, więc trzeba „w swoje ręce”, a potem szybko siup, do bezbolesnej kapsuły eutanazyjnej, bo po jakie licho cierpieć, u schyłku, gdy zamiast konsumpcji przyjemności, zostanie nam konsumpcja cierpienia? Bóg chce naszej uwagi, czy „Świat” aby nie chce tego samego i jej nam nie kradnie?
Wybieramy. Zazwyczaj siebie. Rodzinę. Zawód. Karierę. Pozycję. Władzę, Posiadanie. Własne dobro. Czasem, bo to wąska droga, wybieramy Boga, niepojętego i nieznanego, nie do wyobrażenia sobie i nie do pomyślenia. Ale… do wybrania, co udowodnił swoim istnieniem Pan Jezus. Do wybrania. A gdy już wybierzemy, bez warunków i oczekiwań, ale w całym zapale i słabości na jakie nas stać, to damy Mu szansę, na wyjście naprzeciwko nas, a wtedy, już nie opiszemy, ale na chwilę chociaż, a może przeciwnie, na wieczność, odczujemy i doświadczymy, tego czego oko ludzkie nie widziało, a ucho nie słyszało, a co Bóg przygotował tym, którzy do niego zmierzają.