No i poszedłem. Pewnym novum w tym roku był samochód policyjny. Ustawił się zaraz za procesją i powolutku wlókł się z tyłu, chyba żeby zabezpieczać. Tyle lat go nie było i było dobrze, ale widać w tej coraz bardziej nowej normalności, wszystko musi być zabezpieczone. W środku… dwie policjantki. Młode ładne dziewczyny w mundurach. Prawdę mówiąc, chyba nawet dałbym się aresztować, bez zbytnich sprzeciwów i wsadzić jakby co do tego samochodu, ale gdzie tam… jedna zajęta kierownicą, druga zatopiona bez reszty w komórce. Pewnie studiowała na jej ekranie przepisy KPA albo nie daj boże KK. Jeszcze zaczną szukać kogoś, żeby na nim te przepisy sprawdzić. Angelica i Anna – tak je nazwałem sobie, bo jakoś przecież ludzi trzeba nazywać, a nie żeby wszyscy byli anonimowi. Angelica to ta, co kierowała, a Anna istniejąc fizycznie w tym samochodzie, w istocie była gdzieś tam, w strumieniu smsów, przepisów albo zdjęć.
Samochód miał cichy silnik więc specjalnie nikomu nie przeszkadzało, a oprócz ochrony boskiej doszła państwowa, więc poczucie bezpieczeństwa w procesji chyba się podniosło. Nieco.
Jak zawsze intrygowały mnie te kwiaty. Niby zwykła rzecz. Nasypali płatków na drogę i co? No niby nic. Ale… idzie się po tych płatkach właśnie. I to jest takie dziwne trochę. Odświętne. Inne. Dlaczego właściwie po płatkach? W sumie to ja wiem, ale nawet jakbym nie wiedział, to to jest fajne, bo wydobywa z rzeczywistości jakiś jej możliwy nowy wymiar, kształt, smak. Ten brak wytłumaczenia jest jak czerwona migająca żarówka, wskazująca na to, że coś wykracza poza szarość, użyteczność i zwykłość.
Pieśni jak to pieśni. Znam, ale śpiewam nie zawsze. Nie wybieram, tylko jedne mi jakoś bardziej leżą, a inne jakby mniej, więc tutaj jestem trochę niesubordynowany i może nawet winny trochę. Trudno.
Tym razem było pochmurno. Uznałem to za korzystne, bo rok w rok słońce tak męczyło swoim ciepłem, że było to nużące. Dzisiaj, bardziej rześko, normalnie, swobodnie. Ludzie się dostosowali i rewia mody jakby też mniejsza niż rok temu, bez wystrzałowo-wyzywających kreacji. Schludnie, normalnie, porządnie. Wrażenie zrobił na mnie starszy pan, lat tak coś ponad 80, idący pod rękę z panią. Miał marynarkę, spodnie w kant, o który można by przekroić palec albo kartofla. A na nogach… jakieś młodzieżowe zupełnie tenisówki, na grubej, białej, gumowej podeszwie. Śmiesznie to wyglądało, z tym, że nie śmiesznie źle, tylko śmiesznie dobrze, sympatycznie znaczy.
Ponieważ szybko pojawił się pierwszy ołtarz, to padliśmy na kolana, kto gdzie stał. Przezornie poszedłem na letniego, a więc w takich spodniach do kolan, więc się nie musiałem szczypać, że je sobie ubrudzę. Zerkałem przykłęknąwszy w bok, jak pan z panią w przykucki się obniżyli i tak trwają, a mięśnie w takiej sytuacji – wiadomo, zaczynają falować, ale spodnie może, więc w tych kuckach, a ksiądz modlitwę kontynuuje niezłomnie i wszyscy się modlimy, a oni już nie mogą, a tu jeszcze błogosławieństwo będzie Najświętszym Sakramentem, więc… nie dotrzymali, a ja spoko, filozoficznie, na jednym kolanku bez żadnego bólu.
Znów pieśni, ale ja się jakoś rozglądam – choć gdzieś z tyłu, podświadomości znaczy czuję przyganę, ale to przecież tylko chwila, a poza tym nie często się spotykamy w tak szerokim gronie, no i w trakcie tak podniosłej okazji. Więc uwagę moją zwraca malec usadowiony na plecach taty – tak domniemuję, ale dzieci nie da się oszukać, więc to na pewno był tata. Młodziak dzielnie pokazywał ojcu, to na prawo, to na lewo, to do tyłu i chciał, żeby tatuś podążał wzrokiem za jego wskazaniami, ale na szczęście mężczyzna miał rozum, bo jakby szedł do przodu w tym tłumie, a patrzył do tyłu, to różnie mogłoby się wydarzyć. Potem maluch przeszedł na ręce i sytuacja się uspokoiła.
Znów ołtarz, znów na kolana. Większość ludzi klęczy, niektórzy nie. Od razu zacząłem na nich w duszy pomstować, jak to dobry katolik. Że przecież mogliby uklęknąć. Że co to za pokaz. Że tak się nie godzi i… tutaj różne oceny. „Od powietrza, ognia, głodu i wojny” – zabrzmiało z megafonów a ludzie powtórzyli. Jakieś abstrakcyjne to wezwanie, ta prośba. Bo wojny nie ma i nie będzie, choć przecież są tacy, co przebierają nogami, żeby ją rozpalić, także i u nas. Powietrze z tego wezwania to inaczej zaraza, a ta już minęła, bo wygnała ją wojna, ale ona za granicą, więc generalnie ludzie czują się bezpieczni. Później modliliśmy się „Od nagłej i niespodziewanej śmierci”. Z tym jest więcej problemów. Gdy śmierć jest spodziewana, to można się do niej jakoś przygotować, Jednak wiedza o jej nieuchronności i zbliżaniu się to z pewnością ból. Gdy jest nagła i niespodziewana, to tego cierpienia można uniknąć, ale – zarówno w sensie religijnym jak i ziemskim można się nie przygotować, a to zwykle miewa konsekwencje.
Tak naprawdę o oczarowała mnie księżniczka. Miała blond włosy, suknię w kolorze ecru prawie do ziemi, rozszerzaną od bioder w typowy klosz, z taką kokardą z tyłu. Istny cud. Prawdziwa księżniczka. Tak z pięć lat na oko. Co robiła? Postanowiła też sypać kwiaty. Bo dziewczynki komunijne, to szły tam z przodu, taka organizacja. Ale widać przekonała ojca, bo ten idąc tuż za nią, czujnie i pracowicie dosypywał córeczce kwiatów do jej koszyczka ilekroć się jej wyczerpały. Ach jak je sypała. I z biodra, i z nad głowy, i prawo, i w lewo, i temu panu obok pod nogi, patrząc uważnie na reakcje. Śliczne to było.
Przed ostatnim ołtarzem trochę się zagapiłem i utkwiłem w miejscu gdzie asfalt był mocno chropowaty taki. Jak uklęknąłem na nieosłonięte kolano od razu poczułem różnicę. A tu modlitwa. A kolano zaczyna piec, jakby mi się tam coś wżerało, ale klęczę. – A teraz będzie błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem. Prosimy pozostać w pozycji klęczącej – słyszę przez megafon i analizuję czy to naprawdę jest konieczne. Może bym tak na trzy centymetry chociaż podniósł. Wytrzymuję do końca i z ulgą się podnoszę. Widzę sąsiadów, ale nie podchodzę, bo zajęci z dziećmi i wnukami. Wracamy do kościoła, a tam „Ciebie Boga wysławiamy”. Tę pieśń bardzo rzadko się śpiewa w kościołach. Lubię ją. Podniosła, ale tez i ma w sobie to coś.
Wreszcie zakończenie i zaraz początek mszy świętej, na którą zostaję. Tuż przed kościołem pożegnałem Angelicę i Annę, która nadal zatopiona w komórce, pewnie nic z tej procesji Bożego Ciała nie wyniosła. Co ja wyniosłem? Nie jestem pewien. Prawdziwi katolicy zaraz pojadą tu masą wzniosłych i szlachetnych odpowiedzi, ale ja nie jestem pewien. Chyba jestem dziwny, ale myślę, że wyniosłem przede wszystkim udział. Tak, udział. Bo ja mam takie przekonanie, że liczy się to, co robimy, a to co czujemy, myślimy itd. ma trochę mniejszą wagę. Liczy się to, że jako Polacy, jako mieszkańcy mojego osiedla, raz w roku wychodzimy ze swoich domów, że na początku jest baldachim, pod nim Najświętszy Sakrament, że idą dzieci, które sypią kwiaty, że w końcu idziemy my, wszyscy. Że tam jesteśmy. Że nie siedzimy w domu, gdzie przecież komputer, telewizor, zimne piwo w lodówce, a może samochód czekający by nas zawieść na łono natury.
Ale nie, młodzi i starzy. Dzieci i dorośli. Idziemy. Nie potrafimy wcale tak dokładnie powiedzieć dlaczego, wyjaśnić, co przeżywamy i jak bardzo to jest duchowe i głębokie. Ta prosta obecność i czynność, to jest jednak fundament, wszystkiego co potem. Duchowości, sumienia, walki o to, by być człowiekiem, by się podnosić z porażek, dążenia do Boga. To wielka rzecz, że wychodzimy na tę procesję. Wg moich obliczeń było w tym roku od 10% do 15% mieszkańców osiedla. Serio. To jest bardzo dużo. Gdyby tak przenieść tę proporcję na Polskę, do mielibyśmy najliczniejszą rozproszoną „demonstrację” w tym państwie. Ot… ponad 3 miliony ludzi. Zero burd. Zero agresywnych haseł przeciw komukolwiek. Wszystko w pełnym porządku, spokoju. Pięknie.
A Bóg? Gdzie jest Bóg w tym wszystkim? – można by zapytać. Ja myślę, że Pan Bóg jest wyrozumiały. Że docenia ten wysiłek ludzi. U nas procesja trwała 2 godziny, więc nie było jakoś migiem. Docenia i nie popędza człowieka, chociaż na niego czeka. Czeka na niego w zachwyconych oczach dziecka, które obejmuje twarz ojca i się bawi z jego włosami. Czeka w tej procesji, która po prostu wynosi sacrum, to co święte, w to, co zwykłe, codzienne i światowe. Wiara, z perspektywy lat piszę, wydaje mi się czymś nieskończenie trudnym. Wszystko zdaje się proste, ale droga prowadzi do Boga, a Bóg jest poza, poza przestrzenią, poza czasem, poza historią, poza naszymi zmysłami. Więc jaka może być droga do Niego, jeśli nie nieskończenie trudna. A z drugiej strony, tylko taka droga wydaje się godna wysiłku, wydaje się mieć sens.
Zaczątkiem tej drogi jest procesja Bożego Ciała, w której po prostu bierze się udział. Nawet tym, którzy za bardzo nie wierzą albo wierzą opacznie, jakiś promyk przekonania, że istnieje Miłość, która ich kocha, wpadnie do serca. Nie do głowy, ale właśnie do serca. Tym co próbują bardziej, zechciej Pani Boże serca rozjaśnić, napełnić jakoś swoją obecnością, tym, czego każdy z nas pragnie, tym do czego jesteśmy przeznaczeni, tym, co sprawia, ze wszystko wzrasta i się rozwija, tym, co chroni i ocala. Każdy z nas wie, a może raczej – czuje, o co się rozchodzi, że chodzi o… Miłość.
———————————————————————–
Zdjęcia:
1. Angelica i Anna w samochodzie policyjnym eskortującym procesję.
2. Procesja i „Kacper” na głowie taty, którą usiłował kierować.
3. Widok na procesję, której końca, a w tym ujęciu – początku, nie widać..
4. Kwiaty na drodze…
————————————–
Jeszcze ciekawsza relacja z poprzedniego roku: {LINK}