„Biały album” The Beatles to wydawnictwo dwupłytowe. Właściwie każdy utwór jest wart posłuchania. Każdy jest ważny. Ale jest takie pytanie, czy to jest zbiór utworów czy coś więcej? Co autor chciał powiedzieć? W moim odbiorze, ten album, ale zresztą wiele innych to… książka. To się można, jak to nie po polsku!, słuchać od początku do końca. No przynajmniej jednej płyty – w całości. Wtedy widać, słychać i czuć.
Ale czy dobrze jest słuchać muzyki w słuchawkach? Niby tak. Pewnie najlepszy odbiór. Jeszcze te z aktywnym tłumieniem hałasu… Z drugiej strony, to raczej w pociągu, na zewnątrz, na spacerze. Bo w mieszkaniu – to po co. No i ręce ma człowiek wolne, jak słucha w słuchawkach i wszędzie może pójść. To znaczy jak ma słuchawki przenośne albo urządzenie przy sobie. No bo jak się na kablu do jakiegoś stacjonarnego odtwarzacza – a tak drzewniej bywało – przypnie człowiek, to kicha. Przyczepiony. Nie ma zmiłuj.
Ostatnio jakoś tak sobie coś słuchałem, robiąc jednocześnie, pyszności. Tu gra. Tu się smaży. Pełny komfort. Ale nie… Nie… Nie jest dobrze w słuchawkach. Nie tak. Jakoś wolę jak muzyka napełnia pomieszczenie. Jak… jest. Wewnątrz, częścią świata, rzeczywistości. Jak światła zgasną, ciemny mrok się wleje, jak wszystko, rzeczywistość cała znika i wtedy… i wtedy… i wtedy muzyka, brzmi. Inaczej brzmi. Pełniej. Rozsądniej. Dosłowniej. Przenikliwiej. Dokrwiściej.
Wtedy się z tą muzyką możemy poprzelewać, poprzenikać, poobywać. Właściwie to możemy się zapomnieć. Przestać wiedzieć. Może wszystko, co robimy od pewnego momentu w życiu, jak dorastamy, to zaczyna być gromadzenie wiedzy. O sobie pewnie przede wszystkim. O innych. O świecie. O rzeczywistości. I wiemy coraz więcej i ciężej zamiast lżej. Mówią, że od przybytku głowa nie boli. Zależy.
Więc, gdy już noc i nic… nie widać, wtedy kontakt z muzyką się robi z lekka intymny. Nie seksualny oczywiście, ale przekraczający słowo „bliskość”. Ona może nam wejść pod skórę, pod czaszkę, pod świadomość. Jako się rzekło, zapominamy wiedzieć, ale dzięki temu zaczynamy widzieć. No i… czuć. Czuć przede wszystkim to, czego za cholerę, nie da się opisać w słowach, bo w tej właśnie nocy, ciemności i muzyce, co wpada nam za kołnierz, otula i obmywa twarz, to warstwa słów, wiedzy i samoświadomości rozumianej jako kontrola, daleko gdzieś wydaje się zostawiona.
Budka Suflera śpiewała taki kawałek „Za ostatni grosz”. To jakieś odwołanie. Właśnie do tego czasu, gdy zamiast wiedzieć, się… było. I czuło. To ciach i noc. I ten „Biały Album”. Gitara niemożliwie basowa, ale to wiem teraz, bo wtedy tego nie wiedziałem. Słowa słychać jak ze studni. Ale to wszystko nie ważne. Long, long, long time… Każda nuta ma kolor, dominują barwy ognia, iskier, jakieś pomarańcze z wtrąceniami czegoś chłodniejszego. Jesteśmy tam, to znaczy nie wiemy gdzie, bo właśnie wiedza tylko zawadza. I można się uśmiechnąć, gdy perkusja spada w dół kolejnymi uderzeniami, i głębiej odetchnąć gdy główny motyw powraca i czyni ciemność gęstą, dotykalną, a nas – to nie do uwierzenia – prawdziwszymi.
Zaraz potem „Revolution” Lenona. Zawadiackie, luzackie,, swobodne, marzycielskie trochę. Może to był jakiś sygnał, nie daj Boże zwiastun. Lenon zawsze był marzycielem. Zbyt realnym. Zbyt dosłownym, choć przecież – artystycznie i emocjonalnie, a nie politycznie czy praktycznie. Ale świat jest inny, czasem groźny, istniejący, falujący tuż za granicą muzyki. Wyłonił się z niego człowiek z pistoletem w dłoni. Wymierzył w Lenona, kule… i żadne rewolucje ani muzyki nie mogły ich zatrzymać, odwrócić, zmylić ich uwagi, żeby nie dotarły do skóry, nie rozerwały mięśni, nie obróciły w niwecz naczyń krwionośnych, a wraz z nimi życia człowieka.
Więc Lennon nie żyje. Ale ciągle śpiewa, to swoje Revolution, jak i wiele innych piosenek. Ilu z tych, co przeżyło tamten dzień nie żyje dziś bardziej dosłownie? Mocniej…?
Zawsze się zastanawiałem, to szczególnie w szkole średniej, dlaczego poloniści pytają: „Co poeta chciał powiedzieć?”. Przecież jakby chciał coś powiedzieć, czego nie powiedział, to by chyba powiedział – myślałem wtedy w ławce. Ale trudno. Grałem w grę. Mówiłem to, czego ode mnie oczekiwano, żeby zaliczyć, dostać stopnień, przejść dalej w życiu. Wtedy… czy wtedy?… też zacząłem pisać wiersze. Nie żeby na serio, na prawdę. Nie no. Do tego to się nie nadawałem i bądźmy poważni, mam umysł i wykształcenie mocno techniczne.
Ale od czasu do czasu pisałem jakiś wiersz, może trochę odczuwając zażenowanie. Do dziś je trochę odczuwam. Różne bydło, o przepraszam moi bliźni, lubią znaleźć coś, co można trochę czasem opluć, a wiersze, to sprawa jednak odrobinę osobista. To jak się zwie, jeden z drugim, to nie popuści. Żeby się nie wyrazić.
A jednak czasem piszę. Z reguły raz na parę miesięcy. Dwa, trzy. Różnie. Wiem, wiem, poprzecznie i podłużnie.
Więc mnie to zastanawia. Ta poezja i ta muzyka. Dlaczego są? Dlaczego je „robimy”? Dlaczego czasem – nie do uwierzenia, ale to się zdarza – do nas przemawiają? I to głębiej niż same słowa, których domagała się pani nauczycielka od uczniów w szkole. Przemawiają chyba do naszego serca. Może czynią nas bardziej ludźmi. Może być człowiekiem, to właśnie być w jakimś tam kontakcie, bo ja wiem, ze sztuką, ale może jeszcze bardziej z jej źródłem. Z tym czymś, czego nie ma jak wypowiedzieć i nawet próba jego określenia i wypowiedzenia, wszystko w zasadzie rujnuje, bo jest zachłannością, pragnieniem posiadania tego, a to nie jest do tego, żeby to mieć, bo to…. sam nie wiem… życie?
„Long, Long, Long „, to jeden z tych nastrojowych i dziwacznych utworów, który lubię. Ale lubię też szybszą nutę, wszystko w swoim czasie. Lubię czasem wiersz przeczytać czy napisać i cieszę się, że jeszcze ludzie je piszą i czytają, bo to jest jakiś znak, że nie do końca zgłupieliśmy od mądrości. Znak, że można tak po staroświecku, cholera – może to jest medytacja, zniknąć, usiąść, włączyć amplituner i… już nas nie ma.
Ale… jest coś o wiele, wiele więcej…