Ludzie i marionetki

Ludzie i marionetki

 

Co jeśli największą prawdę chrześcijaństwa, ale i judaizmu i islamu, należy odczytywać… odwrotnie? Kompletnie na odwrót? Jaka to prawda? „Będziesz kochał Pana Boga swego z całego serca swego, z całego umysłu swojego, ze wszystkich sił swoich„.

Co jeśli znaczy to: On kocha Ciebie, z całego serca swego, z całego umysłu swojego, ze wszystkich sił swoich?

Deklaracja miłości ze strony Boga do człowieka od zawsze się pojawia na kartach pism, na długich wstęgach zwojów, w strumieniu słów, jaki zostawili nam przodkowie, o których myślimy, że wiedzieli lepiej, że wszystko, co zapisali to… „dokładnie tak”. Tymczasem ta deklaracja jest spleciona z taką ilością dodatkowych obrazów, innych deklaracji i kontekstów, że de facto staje się nie realna. Jest ornamentem i zapisem. Dekoracją. Bo Bóg… mści się do trzeciego pokolenia. Bo… skazuje niewiernych i grzesznych na cierpienie bez końca w piekle. Bo za przekroczenie jego praw… grozi, bo On ma wobec Ciebie plan, który ty musisz dokładnie wypełnić. Ten plan znają też pewnie upoważnieni, którzy mają dla ciebie sporo nauk, którym musisz się podporządkować i tak dostąpić zbawienia. Cóż…

Co, jeśli jesteśmy chciani? Nie dla jakiejkolwiek naszej konkretnej przyszłej postaci wytyczonej jakimś z góry założonym planem? Ale dla nas samych. Takich jacy jesteśmy. Takich jakimi zechcemy się stać. Co, jeśli Bóg nas kocha, nie, nie w sensie słownych sformułowań czy myśli lub prawd do przyjęcia według religinych zasad. Co, jeśli Bóg nas kocha naprawdę? Znaczy… najpierw co, jeśli On istnieje? Potem, co jeśli kocha?

Czy możemy jakoś się przekonać, czy On – ten nieistniejący w sposób przez nas pojmowalny, ale istniejący bardziej i więcej niż wszystko, Ten o którym myślimy „On”, ale Ten o którym mówimy „Oni”, bo jest ich trzech, ten który/którzy/które, ale dla nas w ostateczności „który lub która”, bo w relacji są po prostu dwie strony, a po obu stronach są po prostu dwie osoby, a Bóg nie ma płci – nas kocha w taki sposób, jak się wyżej napisało? W sposób kompletnie bezgraniczny, bez zastrzeżeń, bezwarunkowy?

Wydaje się, że jednak możemy. Się o tym przekonać. Jak? Wystarczy pobyć przez chwilę w obecności dziecka, które obdarzy nas swoją miłością, to jest zwykłym przyjęciem nas jako „bliskich”, potraktowaniem jako partnerów zabawy, jako „swoich ludzi”. Patrzyłeś kiedyś w oczy takiego dziecka? Swojego dziecka? Nawet czyjegoś dziecka jeśli cię zaakceptowało? Czułeś kiedyś zaplecenie rąk na szyi i przytulenie głowy do karku? Widziałeś zapał w tych oczach, gdy odkrywaliście „nową zabawę”? Kim byłeś, byłaś dla tego dziecka? – Wszystkim. Najważniejszą osobą na świecie. Wartością nad wszystkie. Więc może Bóg daje nam znać, odczuć, jak na nas patrzy, poprzez te małe istoty, poprzez ludzi, w których samoświadomość i doświadczenie jeszcze nie zbudowały betonowych, mentalnych barier.

Może dzieci są wzrokiem Boga skierowanym ku nam. Pokazują nam, co to znaczy, być kochanym, gdy to słowo zostało przez wroga utożsamione z przyjemnością płynącą z seksu. Tam też może być i bywa miłość. Ale pierwsza, najpełniejsza i najczystsza jest możliwa do odczucia właśnie od tych „najmniejszych”. „Jesteście dziećmi Boga” – brzmią ciągle te słowa. Czy one są prawdziwe? To znaczy… co znaczą? Może znaczą to, że Bóg właśnie nas widzi jak dzieci, że za nami „szaleje”, że „nie może bez nas żyć”, że, że, że… Że widzi nas tak, jak my – małe dzieci, i poprzez małe dzieci, daje nam znać, jak to jest…

Wzrok diabła mówi: Nie jesteśmy chciani, nie ma Boga, w rozumieniu bezkresnej, zawsze istniejącej, pragnącej nas – Miłości. Ponieważ Go nie ma, to nie ma Bezpieczeństwa. Znaleźliśmy się w Świecie, to jest w przestrzeni zawierającej zagrożenia i oddziaływania, w której każdy jej element, za wszelką cenę szuka przetrwania, bezpieczeństwa, przyjemności. Inni ludzie nas ranią i chcą nas wykorzystać. Wykorzystają nas i skrzywdzą tyle razy ile im to się uda, ujdzie na sucho i przyniesie im korzyść. Taki jest świat. Czas dorosnąć, mówił diabeł i zachęca do „dojrzałości”, polegającej na przejściu do używania ludzi, do wykorzystywania ludzi, do traktowania ich z buta, do postrzegania ich… JAKO PRZEDMIOTY RZECZYWISTOŚCI, nad którą musimy jakoś PANOWAĆ, żeby przeżyć, przetrwać, wzmacniać samych siebie.

Więcej i więcej ludzi akceptuje i wyznaje swoim postępowaniem tę drugą narrację, to drugie wytłumaczenie całej rzeczywistości. Bóg? No dobra, może gdzieś tam jest. Okej, jest. Ale… my musimy chodzić po ziemi. Bo innej nie ma, nie mamy. Zresztą, przecież krzywdzenie innych, „Kto powie drugiemu – durniu, winien jest sądu„, jest już tak beznadziejnie powszechne i masowe, traktowanie ludzi jako przedmioty do urabiania, wykorzystywania i sterowania jest tak masowe i „normalne”, że trzeba mieć „nie po kolei w głowie”, żeby nie iść z tym prądem, nie płynąć z tym tsunami, które niszczy i strzaska, każdego, kto by zechciał „pod prąd” tej mrocznej fali, wydobywającej się prosto z piekła, to jest ze stanu, w którym miłość została usunięta i unieważniona.

Ostatecznie kończymy w stanie, w rzeczywistości, w której człowiek jest dla drugiego zagrożeniem, przedmiotem do użycia i zarządzania, elementem otoczenia, który należy wykorzystać lub przed nim się obronić, najlepiej poprzez poddanie go kontroli lub zniszczenie, pokonanie, podeptanie. To zupełnie naturalna konsekwencja cywilizacji, która DZIECI zaczęła traktować jako zagrażające rzeczywistości przedmioty. Zaczęła je wyrywać, najpierw z umysłów i serc matek, potem masowo z ich miejsca schronienia w łonach tych matek. Zaczęła głosić ustami tryliarderów, zdrajców i ogłupionych, że życia ludzkiego jest „za dużo”, więc dzieci… dzieci się nadają jako surowiec do różnych ważnych produktów, do produkcji istotnych… I w ogóle, odzierają, w szczególności matki, ze szczęścia, polegającego na zapierdalaniu w korporacjach, zamkniętych boksach w galeriach handlowych i robieniu sobie dobrze, w dowolny zalecony przez korporacyjne media sposób, by przeżywać tą drogą „wyzwolenie”.

Więc rzeczywistość jest jaka jest. Cywilizację chrześcijańską, ze wszystkimi jej wadami, zastąpiła cywilizacja diabelska, która owszem, nie używa swojego szyldu otwarcie, proponując w zamian cześć dla „Matki Ziemi”, szprycowanie umysłu wyrzutami dopaminy i kortyzolu.

W bajce Disneya dla dzieci z 1940 roku „Pinokio”, stary majster Gepetto zrobił chłopca z drewna, marionetkę. Bo chciał mieć towarzysza, może nawet syna. Czym jest – marionetka? To postać, która może się ruszać, wykonywać rozmaite czynności, nawet – dla widzów na scenie – mówić. Ale jej ruchy nie pochodzą od niej, są efektem poruszania niewidocznych dla postronnych nici. Ruchy marionetki są efektem działania  „ciemnych” sił, ukrytych za kotarą przesłaniającą całość obrazu. Głos marionetki, nie jest jej głosem. Jest głosem tych samych sił, sterujących „postępowaniem” marionetki.

Ale Gepetto nie chciał marionetki. Nie chciał, żeby Pinokio wykonywał to, co mu jego twórca do wykonania poleci. Chciał, żeby Pinokio robił coś innego, coś sam – z siebie. Co czyni „Niebieska wróżka”, która przybywa by spełnić marzenie Gepetta? Unieważnia, unicestwia, zrywa więzy i nici, które sterują Pinokiem. Daje mu mu… wolność.

Czy ta bajka nie opowiada o rzeczywistości? O współczesności? Czy nie jest tak, że zachowania ludzkie w coraz większym stopniu są (na powrót) efektem „sterowania” przez niewidoczne dla ludzi siły? Działające zza zasłony, przez którą nie możemy zobaczyć rzeczywistości? Czy nie jest tak, że mówimy głosem tego, który „mówi nami”, że te słowa, te pokaleczone myśli, ludzie powtarzają na zasadzie ECHA, na zasadzie REZONANSU, na zasadzie POWIELENIA?

Czy nie jest aby tak – i to pytanie wypada postawić – że ktoś/coś stara się z ludzi na powrót uczynić… marionetki???

Bo sekret jest we wzroku. Patrzenie ponoć stwarza. Nie na niby, nie w dosłowny sposób, jakim je rozumiemy, ale nie mniej realny, bo elektrony przechodzące przez podwójną szczelinę, układają się w prążki poza nią, tylko wtedy, gdy na nie patrzymy. To fakt.

A gdybyśmy patrzeli w ten właśnie sposób, że Bóg, Miłość, która nas chce, istnieje? Że jesteśmy chciani, przez nieopisanego, niepomyślanego, bezgranicznego w czasie, przestrzeni, ale istniejącego bardziej niż czas i przestrzeń i myśli? Chciani jak małe dziecko przez rodzica, jak młode istnienie, w którego oczach odbija się pierwsza wobec wszystkiego miłość, która stwarza świat. Czego wówczas byśmy pragnęli? Czego potrzebowali? By być. By być szczęśliwym. Bezpiecznym. Spełnionym.

Niczego?

 

Nie bądź obojętny, udostępnij dalej...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *