
To nic przyjemnego, cierpieć. Można to wyszydzić, wykpić, bo ja wiem, co jeszcze. Świat jest dla mocnych. Dla sprytnych. Dla bezwzględnych, w każdej możliwej dziedzinie. Świat to biznes. Świat to walka. Trzeba walczyć, tu zgoda, trzeba.
Cierpienie ma jednak jedną fundamentalną zaletę, nie pozwala na posiadanie „domu”. Człowiek może się „zadomowić” w cierpieniu, ale to pozór. To nie prawdziwy „dom”, w którym bezpieczeństwo, szczęście, powodzenie i komfort, wszystko, czego sobie życzymy i dobrze, i powinniśmy sobie życzyć.
Więc gdy piasek w oczy, gdy samotność, gdy zajadłość, gdy odrzucenie, gdy łzy i rany gdzieś, gdzie nie sposób powiedzieć, nie tylko z racji miejsca, ale bardziej otoczenia, gdy nieustanny atak, gdy wykorzystają cię po raz enty, gdy wydrwią, oszukają, wykiwają, sprzedadzą, skrzywdzą, odwrócą się plecami albo wytykają palcami. To się cierpi. I nie ma wyjścia.
Mech jest miękki. Lekko zielony, sprężynuje pod palcami, ktoś by powiedział – miłością. Liście jak to liście, karmią drzewa słońcem, to znaczy jego energią chwytaną w sploty związków chemicznych. Ptaki… nic nie wiedzą o tych związkach, tak jak związki nic nie wiedzą o ich śpiewie. Czy ten świat pozaludzki, nam bardziej zagraża czy nas bardziej podtrzymuje? A ten ludzki?
Tak się zastanawiałem dotykając tego mchu, kim jestem, skąd się wziąłem? Powszechne nauczanie informacyjnego molocha, któremu wszyscy składają daninę w postaci spojrzeń, daru z uwagi, z czasu, oddania swych oczu, mózgu, myśli, wnętrza, oczywiście w określonym, niewielkim zakresie – jak sądzą oddający. Więc nauczanie tego molocha powiada, iż jesteśmy znikąd. Zdarzyliśmy się przypadkiem. Jesteśmy, przestaniemy istnieć, cyk, nie ma.
Ale to mnie nie przekonuje. Myślę, że jestem po części moimi rodzicami, bo przecież mam w sobie wiele z nich. Wyssane z mlekiem matki, przeżyte w pobliżu ojca. To nie wyparowało ani nie zniknęło. To jest. We mnie. Ja tym jestem. Po części.
Myślę, że jestem też moimi dziadkami. Pamiętam ich zresztą bardzo dobrze. Właściwie, nie wiem, co powiedzieć. O ile rodzice byli owszem miłością, ale i wymaganiem, to dziadkowie byli wyłącznie miłością i wsparciem, niczym więcej. To lubiłem, dziadków. Przyglądałem się, byłem i znów, nasiąkałem, rodzicami moich rodziców, a za ich pośrednictwem pewnie i ich rodzicami.
Jesteśmy jakby takim odcinkiem długiej linii. Wzięliśmy się wiadomo skąd – a nie „nie wiadomo” – i sami wnosimy do tego świata… siebie. Do wnętrza każdego człowieka, z którym wchodzimy w kontakt. Szczególnie w świat tych, co z nami bywają najbliżej, rodzina, przyjaciele, współpracownicy.
Więc przekazujemy dalej, tę pałeczkę życia. Dajemy wszystko, co w nas najlepsze. Robimy to w sposób naturalny. Wiem, nie wszyscy. Bywają tacy, co przekazują to, co najgorsze. Co poradzić.
I tu dochodzimy do łez, które są częścią życia każdego człowieka, nie ważne jak bardzo byłby stylizowany na bohatera, nie ważne czy mokrych i materialnych, czy tych głuchych, co w głębi duszy – chyba ją w końcu mamy – są okruchami bólu, smutku lub rozpaczy.
Gdyby był człowiek, który nigdy by nie płakał w dowolny sposób, to chyba nie byłby to człowiek. To byłoby coś ztransformowane. Jakiś byt post-człowieka. Jakaś potworna duchowa makabra. Żyjąca nie wiadomo po co, pożerająca swoim istnieniem, istnienia pozostałe. Ciarki przechodzą.
Cietrzew, nie założę się, ale tak myślę, że to był cietrzew, przelatywał z gałęzi na gałąź. Nie znam się na ptakach. Umiem tylko na nie patrzeć albo ich słuchać. Gdy tak śpiewają rankiem, gdy bocian podrywa się do lotu i macha tymi ogromnymi skrzydłami, gdy rząd maleńkich kaczek płynie za matką po jeziorze.
Zapominam się wtedy i się tak gapię, i nie wiem, że jestem, chociaż przecież jestem, może nawet bardziej niż wtedy, gdy wiem, że jestem. A jak się po prostu gapię, słucham, przepuszczam, rozpuszczam, obdarzam, mieszam się z tym światem swoim istnieniem, tak jak każdą rozmową, wypowiedzią, nawet byciem samym, mieszam się z byciem innych ludzi, osób. Czasem przejdą obok, czasem ktoś się zatrzyma.
Życie jest bardzo dziwne. Przeczy przypadkowości, przeczy zasadzie przyrostu entropii. Najpierw te pierwsze komórki, glony, konkretnie sinice, przez ponad miliard lat, istniały niemal same. Co ma do nich ptak, który śpiewa teraz o wschodzie słońca? Co ma pszczoła siadająca na kwiatach lawendy? Wreszcie co ma człowiek, który na to wszystko patrzy? Skąd się bierzemy? Co to wszystko jest? Dlaczego jest ktoś – my, który tego wszystkiego doświadcza i jest tego świadomy?
Jesteśmy chceni, chciani, jak zwał tak zwał. To, co wyłania z siebie najpierw życie, potem świadomość, potem samoświadomość i świadomość wszystkiego oprócz nas – nas chce. Jesteśmy odcinkiem nieskończenie długiej linii przemian, rozwoju, budowy. Być może odcinkiem, w jakimś sensie, finalnym. Może wszystko, co istnieje lub zaistniało, istnieje ze względu na ciebie, ze względu na mnie. Cała rzeczywistość wyłaniająca się ze źródła rzeczywistości jest nasza i jest dla nas. I mieni się niepoliczalną liczbą barw, możliwości, miłości.
A cierpienie? Po prostu jest. Nam dane i zadane. Tutaj. Teraz. Może pomaga nam nie mieszkać, w tutaj, i w teraz, na zawsze. Może pomaga nie zapuszczać korzeni, dzięki czemu możemy iść dalej, nie zatrzymywać się, rozwijać się. I może dlatego błogosławiona jest matka niepełnosprawnego dziecka. Zapomniana staruszka. Zaszczuty mężczyzna. Odtrącony przez wszystkich dzieciak. Bóg, bo tak nazywam źródło życia i rzeczywistości, płacze przez nich i w nich. Jest ich łzami. Jest losem żołnierza w okopie i tych, których dom przestał istnieć w ułamku sekundy. Jest latami spędzonymi z alkoholikiem lub toksycznym partnerem. Jest ciężarem, który obdziera nas do żywego i grozi, że nas wgniecie w ziemię.
Ale my, możemy umierać. Chociaż kochamy, czasem do szaleństwa, to nie mamy tutaj nic swojego. Nasza miłość to wyłącznie dar. Coś za nic. Jak uśmiech na widok słońca na korze drzewa. Jak zrobienie czegoś dla kogoś, znów, za nic. Niesiemy klamoty swoich błędów, brodzimy w rzekach i jeziorach cierpienia. Dając to, co mamy najlepszego innym, dając nasz wzrok, czasem zachwyt istnieniu. Tak wypełniamy wolę, która nas przywołała do bycia, tak wpisujemy kolejną kreskę w nieskończoną linię życia, którą inni pociągną dzięki nam dalej i dalej. Choć może o nas nawet nie będą wiedzieć. Ale źródło życia, będzie wiedziało. I wtedy, gdy nasza kreska dobiegnie końca – to jeszcze nie teraz – Bóg otrze z naszych oczu każdą, najmniejszą łzę. I da nam „szaty nowe”, to znaczy wszystko nowe. To znaczy wszystko, nowych nas! I zacznie się dla nas takie życie, o którym nawet zamarzyć nie potrafimy. To wszystko dla nas.
Ale nie dla nich. Nie dla zadowolonych i sytych. Nie dla zabezpieczonych i wygranych. Nie dla tych, co „mają” i nie ważne co, choć najczęściej chodzi o jakąś formę władzy, zabezpieczenia, kontroli nad rzeczywistością.
My możemy swoje życie oddać, bo nie należy ono do nas. Oni muszą swoje życie zachować, bo nie mają nic oprócz niego. Zostaje im tylko żądza, by dalej, więcej, w siebie, wessać, mieć.
To musi być potworne, zostać na wieczność z takim głodem, z takim niezaspokojeniem, z takim przybiciem się, do tego pragnienia, które nie gaśnie, bo zgasnąć nie może, bo jego źródłem i początkiem staje się samo istnienie człowieka, a życie i otoczenie, nie może go zaspokoić.
Ale jest już po nich. Oni uwierzyli. W doczesne banialuki i kłamstwa, o przypadkowości życia, o braku jego celu, o braku swojej roli. Ten głód zapalony w ich trzewiach nie pozwoli im już zobaczyć, niczego innego, Życia, Boga, Szczęścia i Przebaczenia. Oni chcą ciebie i mnie. I wszystkich. I wszystkiego. Więcej. Nie mogą przestać żyć, bo to jest dla nich bezgraniczna katastrofa, której zaistnienie piekielny ich głód będzie maskował historyjkami o zgaśnięciu świadomości, o bezprzedmiotowości myślenia o tym, co poza, co ponad. Lękiem przed takim myśleniem.
„Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni” – Mt 5,4
Dlaczego? Bo Bóg przetrze ich oczy. To nie żaden żart. To jest rzeczywistość, tyle, że dla niektórych nie do pomyślenia. Dlatego te łzy, ta rzeka cierpienia i bólu do przejścia, jest ostatecznie korzyścią. Bo ci, którzy ją przejdą, nie tracąc człowieczeństwa, spotkają taką rzeczywistość, która ich olśni, przeniknie, rozjaśni i ukocha, w sposób, który nie pozostawi żadnego bólu i żadnego smutku.
I…
„biada wam, bogaczom, bo odebraliście już pociechę waszą.
Biada wam, którzy teraz jesteście syci, albowiem głód cierpieć będziecie.
Biada wam, którzy się teraz śmiejecie, albowiem smucić się i płakać będziecie.
Biada wam, gdy wszyscy ludzie chwalić was będą. Tak samo bowiem przodkowie ich czynili fałszywym prorokom.
– Łk 6,24
A czyż nie do tego dąży tak wielu ludzi? Więc do wszystkich, którzy cierpią lub się smucą: „Cieszcie się i radujcie, bo wielka jest wasza nagroda w niebie”
Choć nie jest to może nagroda i odwrotny los to nie jest kara. To są proste konsekwencje naszych wyborów, spotykające nas po tym etapie istnienia, po tym, co określamy jako śmierć, konsekwencje tego, jak ustawiamy się do życia, do ludzi, do świata.
Więc my, możemy umierać. Ale jeszcze nie teraz. Bo być człowiekiem, to współpracować z Bogiem, dla tych, co tego słowa nie znają lub im nie pasuje, z tym, co wyłania rzeczywistość i życie. Możemy umierać, bo On jest. Bo To jest. Ale jeszcze nie teraz. Bo teraz możemy cierpieć i się trudzić, możemy cierpienie innych i swoje łagodzić, możemy kochać, „światło na murze”, ulicę w słońcu, las opowiadający swym szelestem historie, i przede wszystkim ludzi, tych pięknych, tych zwykłych, tych zagubionych i tych złych. Mamy mnóstwo do zrobienia na swojej zmianie. Ale to robota warta „zapłaty”.
Moja książka do nabycia {TUTAJ}
Ta sama książka do pobrania {TUTAJ}