
Szczególnie istotne były kamienie. Ścieżka biegła stromo w bok, potem zawracała prosto w niskie tony perkusji. Bęben bum, bum, bum. Uderzał jaskrawymi obrazami. Pół odpadającej szczękoczaszki, trzepot karabinów maszynowych. Gore ognisko w lesie. Wiatr iskry w niebo niesie. A one wyżej i niżej, i ciągną się niczym szalik, taki beżowy, beżowo-różowy, gdy dziewczyna się obraca i świat w głowie wywraca.
Stop! Pulsacja czerwonej latarni w dzielnicy uciech zmysłowych. Baczność. Surowe oko Wielkiego Brata zagląda w spodnie czy dobrze skrojone, czy nie banderowskie, czy nie katolickie, czy nie czarne przypadkiem. Pisk styropianu po szybie zastępuje nam wszystkim kolację. Na obiad będą leniwe, obrazy z dzieciństwa przyprawione mgłą. W tej mgle najlepiej prezentują się bombki. Te spadające na miasta. Te wiszące na choince. Tak nie można. Pani odkłada książkę na bok. Tłum podnosi ręce. Redaktor nakręca ludzi. Wszyscy zgodni, brak wątpliwości, dziś uświęca nienawiść więc… na stos z nim. O krzyżu mówić już nie wypada.
Właściwie to w ogóle już się nie mówi. To… niestosowne. Szlachetne powtarzanie, inkluzywne niemyślenie. Orwell? Odyseusz? Owidiusz? O… bama? Banana. Tolka banana. Banana mama. Najprędzej biegają no. Afryka. Nosorożce, a bywa. Że i lew pogoni. Więc gdy otwieram komputer, zapadam w przeszłość bez przyszłości, w teraźniejszość bezistniejącą, w jedynie słuszną rzeczywistość pojedynczo doświadczanego przez ułamek sekundy impulsu dostarczanego wraz ze zdjęciem i krzyczącym tytułem, że mordercy w sedesie zabili gówno, to przeskakuję natychmiast na wynik meczu pompek z piłkami, pół odcinka paska do spodni i kończę znów mocnym akcentem domózgowych wiadomości. Wszystko z chipa Eltona Gabejsa, bo to przywilej.
Bazylia w pomidorowej ma kolor zielony. Jak Ania z Zielonego Wzgórza. Co ta Ania tam robiła? Na Zielonym Wzgórzu? Może to samo do JFK w Dallas. Szukała szczęścia. Borykała się z naporem, zielono-fioletowych myśli. Szczęściem, jeszcze wtedy, krowy się doiło. Ręka gospodyni ściskała krowi sutek. Ser był przaśny, chleb był kwaśny, ludzie pomarszczeni słońcem i pracą. Nie promieniowaniem ciemności, która mieni się wszystkimi ekranami świata.
Na tych ekranach, co tu dużo gadać, dupa. Coraz większa. Tłustsza. Bardziej dosłowna. To dlatego już nikt nie przerywa pieśni. Wszyscy zgodnie śpiewają. Nikt nam nie wmówi, że białe jest białe a czarne jest czarne. Do tej dupy mamy coraz bliżej. Bo bliżej i częściej te ekrany twarzy. Smród jest do wytrzymania. W kolorach nieco wściekłych, znieczulająco podaje się na talerzu, pogardę z nienawiścią.
Wieczorem odsłaniamy zasłonę. Chcemy przedrzeć się przez dżunglę luster, w których najoczywistsze już fakty z rzeczywistości przestały dawno istnieć. Są tylko odbicia wzajemnego wrzasku i refleksy otępienia. Szewc w suterenie pielęgnuje buty. To jego ostatnia praca, przed oddziałem jednoimiennym. Bo to trzy miesiące wstecz i cztery naprzód. Kozaki są czarne, jak noc wokół. Puste w środku jak czaszka ziemniaka. W geście zrozumienia szewc bierze brzytwę. Przykłada do gardła. Patrzy w lustro. Co wybierze? W którą stronę pociągnie? Ludzkość patrzy w ekrany… z napięciem.