W Niebie są pory dnia. W ogóle wszystko jest podobnie. Może powietrze ma bardziej złoty kolor, jak ten, gdy słońce jest nisko i tuż znad horyzontu opiera się o granie skał, dotyka gałęzi krzewów, oświetla twarze ludzi. Niebo w Niebie jest oczywiście niebieskie, bo jakie by miało być. Jest tam jezioro, z nachylającymi się nad brzegiem trzcinami i brzmieniem owadów. Wieczorami ludzie palą tam ogniska, siadają, śpiewają, gadają. W Niebie nie ma kłamstwa. Nigdy go tam nie było. Nikt o nim nie słyszał, chyba, że gdzieś zapisane, w starej książce w bibliotece publicznej. Ale nikt do niej nie sięga, bo i po co.
Jest też morze i ocean. W sumie, tak samo jak tutaj. Tylko znów, to słońce jakby intensywniejsze, bo tu, w Niebie, wszystko jest intensywniejsze, prawdziwsze, bardziej namacalne niż tam, we śnie. Gdy biorę do ręki kamień to znam każde załamanie i nierówność na jego powierzchni. Jego bezwładność, temperatura, kolor, popielato różowy, to wszystko trzy razy, nieskończoną ilość razy bardziej i intensywniej. Więc leci ten kamień z mojej ręki. Ślizga się po powierzchni wody, która lśni, milionem świateł, robi zwykłe plum i ciepło, przenika na wskroś.
W Niebie nie ma agresji. Też nikt o niej nie słyszał. Nawet przeszukiwanie zakurzonych księgozbiorów nie pomoże. Podobno jest tam… ale tam, nikt z nas dostać się nie może. Otchłań nieistnienia. Gdy spotykasz kogoś, to twarzą w twarz. Bo tu nie ma nic skrytego, nic tajnego, choć nie wszystko jest wiadome, w szczególności inni ludzie. Więc, gdy spotykasz kogoś, to się otwierasz. I mówicie wprost do serca. Bo to prostsze. Bo prawdziwsze. Bo jakoś – razem – tu jesteśmy.
Na pytanie czy w Niebie jest czas – nie potrafię odpowiedzieć. W Niebie nie ma pytań. Gdy słońce dobiega granicy widnokręgu zapada noc. I jak tam, we śnie, świecą gwiazdy. Z tą różnicą, że można się odbić, od ziemi i poszybować. Pomknąć. Wpaść w tę szmaragdową czerń kosmosu. Dotrzeć do jakieś planety. Mijać gwiazdy. Patrzeć, jak się gotują swoją energią. Czuć ją. Czuć to pulsowanie wszechświata. Stać się jego światłością, promieniowaniem. Być częścią melodii opowiadanej przez kwazary. I tak, nieskończoną ilość razy odkrywać nieskończone aspekty, strony, cuda. By potem… wrócić.
Pytacie, czy w Niebie rodzą się dzieci? Tak, oczywiście. Cały czas ktoś przybywa. Nie wiem nic na temat wieku. Rodzą się tu, w Niebie, gdy już się obudzą, ze snu. Trochę zdumieni na początek. Ale szybko zaczynają żyć, prawdziwym życiem. Gdy już noc i gwiazdy i wszystko mija, to człowiek kładzie się spać. Czasem zwija się, jak dawniej, w tym półśnie, gdy niczego jeszcze nie był świadomy oprócz tego, że pochodzi z Nieba, bo tak naprawdę, każdy z nas tutaj ma swój początek. Więc gdy się tak zawinie, zwinie i zaśnie, to sam Bóg, jak dawniej – lub później, to zależy od kontekstu – matka, obejmuje go swoimi ramionami. Przytula, kołysze, napełnia życiem, radością, szczęściem. Wtedy czasem się budzimy ponownie. Nie możemy nic powiedzieć, bo nie ma takiej potrzeby, bo widzimy go – twarzą w twarz.