Jaki masz cel życia? Na to pytanie padają różne odpowiedzi. Najczęściej – wzruszenie ramion. Cel życia – śmieszne. Dziecinne. Jesteśmy dorośli. Nie pieprzymy głupot.
Zresztą. Jaki można mieć cel życia? Trzeba je przeżyć. Doświadczyć tyle przyjemności, dobra, satysfakcji ile się da. I tyle. I zapomnieć. A co będzie, to będzie, tego nikt nie wie, więc po co spekulować. Gadanie o celu życia jest dobre dla nawiedzonych i religijnych naganiaczy, ale zwykli ludzie nie muszą o tym myśleć.
Może tak jednak nie jest. Może to powyżej, to tylko wymówka. Racjonalizacja. Uzasadnienie naszych wyborów. Bo… jaki jest nasz wybór? Taki, jak wcześniej wspomniany. Pogoń za dzisiejszymi satysfakcjami i przyjemnościami z życia. Jutro następna. Potem jeszcze jedna. Jaki jest tego efekt? Taki, że często, to się naprawdę często zdarza, cierpimy. Podskórnie, nie przyznając się, odczuwamy, że coś jest „nie tak”.
Ból, dyskomfort, niepokój, przygnębienie, poczucie pewnej bezradności, przeplatają się z chwilami emocji, euforii, poczucia „mam to” i przyjemności. To właśnie jest życie – powiemy.
Tak. To byłoby życie, gdyby nie zjawisko, że tego podskórnego bólu, jakiejś formy psychicznego cierpienia, stale przybywa. Przybywa w świecie, przybywa w nas, z upływem czasu. Nie, nie we wszystkich. W nas to na pewno nie! Nie… nie w nas! Jeśli to w tych gorszych, głupszych, innych. Chociaż czasem…
Więc, gdzie jesteśmy, jeśli nie mamy życiowego celu? Otóż – tutaj. Ale „tutaj”, to gdzie? Bo odpowiedź na pytanie „Gdzie?” wymaga podania odniesienia miejsca, gdzie jesteśmy, do czegoś. Ale my się nie mamy do czego odnieść. Bo nie mamy wielkiego – integrującego nas i umiejscawiającego nasze życie w przestrzeni czasu – celu. Więc mówimy „tutaj”. Ale co to jest „tutaj”? No tutaj to jest „teraz”. Ale co to jest tutaj i teraz? No tutaj i teraz to jest… – nigdzie. To znaczy, to jest w bieżącym, chwilowym i doraźnym jakimś doznawaniu. Jesteśmy „roztrzaskani” w „tu i teraz” na pragnące doznań nasze części, które stają się łupem dostawców tych doznań. Jesteśmy nigdzie i jesteśmy w częściach. Donikąd nie zmierzamy, to znaczy… do następnego dnia i następnych podrażnień naszych zmysłów, wypełnienia naszych, wymagających szybkiego zaspokojenia, potrzeb.
Chrześcijaństwo oferowało obraz życia jako drogi, jako pielgrzymki, do domu Ojca. Do celu. Ten dom Ojca, został – tak się stało z potrzeby dydaktycznej – strywializowany, i zostaliśmy z obrazem tego domu, mocno nieprzystającym do rozwijającej się świadomości i wiedzy. Jednak życie człowieka było umieszczone w kontekście. Wiedział – gdzie jest. Na drodze do Nieba albo do Piekła, co opisywali wielcy artyści, filozofowie, poeci, teologowie.
Współczesność gwałtownie spłaszczyła czas. Wyśmiała i wyszydziła pielgrzyma, nobilitując tkliwą chciwość na doraźne doznania, promując nihilizm i cynizm w podejściu do wielkich pytań o życie ale i do innych ludzi. Czyni ona – ustami współczesnych „wieszczy” – człowieka doraźnym, niezakorzenionym w celu, nie zmierzającym. Takie postawy boleśnie odczuwają ludzie, zdający sobie sprawę, że utkwili w jakimś miejscu i nie ma jak się z tego utknięcia ruszyć.
Więc jaki masz cel? Cel życia. Na jaką odpowiedź nas stać?
Na nihilistyczną, polegającą na wyśmianiu pytania? Na grzeczną, polegającą na wymyśleniu na poczekaniu jakiegoś kierunku, który inni uznają za „do przyjęcia”? Na taką, może szczerą, która będzie brzmieć „Nie wiem”?
No bo bądźmy poważni. Jak się ma 10 lat, to celem może być zostanie strażakiem, kosmonautą itd. Gdy się ma lat 20, to celem jest dom z basenem, piękna żona, dzieci, kariera. 30 lat to te same marzenia – konkretniejsze i nieco przytłumione. Po czterdziestce zaczyna się problem. Co może być celem życia po 40? Może już właśnie trwanie. Unikanie dyskomfortu i szukanie przyjemności? I wcale to nie jest takie głupie, bo warto przypomnieć księgę Starego Testamentu:
„Marność nad marnościami, powiada Kohelet,
marność nad marnościami – wszystko marność.
Cóż przyjdzie człowiekowi z całego trudu,
jaki zadaje sobie pod słońcem?
Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi,
a ziemia trwa po wszystkie czasy.
To, co było, jest tym, co będzie,
a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie:
więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem.Nie ma pamięci o tych, co dawniej żyli,
ani też o tych, co będą kiedyś żyli,
nie będzie wspomnienia u tych, co będą potem”
To w większości prawda. Po stwierdzeniu, że wszystko to marność: i gromadzenie bogactwa, i przyjemności, i próby zdobycia wiedzy oraz mądrości, pisze Kohelet:
„Nic lepszego dla człowieka,
niż żeby jadł i pił,
i duszy swej pozwalał zażywać szczęścia przy swojej pracy.”
A jednak nie jest to wcale podejście nihilistyczne, następne zdanie w tej księdze ST brzmi: „Zobaczyłem też, że z ręki Bożej to pochodzi” – owo jedzenie i picie, i szczęście przy pracy. Więc jest jednak cel i jest nim obecność Boga, transcendentna, ale dostępna dla człowieka.
Oczywiście z Bogiem jest ten problem, że każdy ma jego inny obraz i pewne obrazy, mocno przemawiające i utrwalone w naszej świadomości, jak ten z Kaplicy Sykstyńskiej, prowadzić mogą na manowce. Jeśli ktoś w Boga chrześcijan nie wierzy, może wierzyć w Boga jako źródło rzeczywistości, źródło piękna, sens rzeczy, jako sumę tego, co najlepsze, co „poza”, do czegoś może się jednak jakoś odwołać. I odwołujemy się. Nasze życie pełne bywa samooceny. Kiedy wiemy, żeśmy zrobili źle. Że zawiedliśmy. Ale skąd to wiemy? Bo jakaś część nas odnosi się do tego, co w nas idealne, najlepsze, „stamtąd”. Stamtąd też przychodzi natchnienie, olśnienie i wszystko, co poza słowami.
Więc chodzi o to, że cel życia integruje człowieka. Scala go właśnie tu i teraz. Że jego emocje, zachowania, postawy, mimo całego swojego rozchwiania zaczynają się układać w pewną spójną całość. Człowiek nabywa dzięki tej spójności, pewnej odporności. Bez tego, życie, pełne cierpienia codziennego i śmierci u jego końca, może człowieka dosłownie rozerwać, zniszczyć jego serce, które będzie zastępował coraz większą ilością znieczulających doraźnych doznań, po których w jego ustach będzie więcej i więcej goryczy.
Jaki zatem może być cel człowieka po czterdziestce? Po pięćdziesiątce? Po siedemdziesiątce? Czy można mieć jeszcze jakikolwiek cel życia po osiemdziesiątce? Chyba tylko śmierć? Więc… nie wiem. Nie znam odpowiedzi na te pytania, bo dla każdego ten cel może być inny. Ale jeśli będzie, to dobrze. I dobrze, aby ten cel był wielki. Szlachetny. – Nie no… – powiemy. – Bez jaj.
Właśnie „bez jaj”. Właśnie taki powinien być cel. Bo jeśli taki będzie, to będzie wtedy nas stać na to, żeby się podnieść. Bo taki cel wydobywać będzie z nas, na miarę swojej wielkości, to, co w nas najlepsze. Bo wtedy, znów ta analogia do bycia w pielgrzymce, droga poprowadzi nas daleko i może w nieznane, które jeszcze przed nami.
Czy może takim celem być naprawa świata? Albo zmniejszenie na nim cierpienia? Ale jak naprawić świat? A są na to dwie recepty: boska i szatańska. Ta boska polega na zmianie i poprawie siebie samego. Tak, by po tym procesie móc być przykładem, móc stać się darem dla innych. Ta szatańska polega na pragnieniu zmiany innych i poddaniu ich własnej kontroli. Ale my chcemy boskiego rozwiązania, więc, żeby zmienił się świat, zmienić musimy się najpierw my. Może do tego stopnia, żebyśmy nie ubolewali, że inni się nie zmieniają i są niewłaściwi.
To może warto się czasem zastanowić, nad celem swojego życia. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka go nie widać, to poczekać, pomyśleć albo inaczej, wcale nie myśleć, tylko być z tym pytaniem i może „stamtąd” przyjdzie jakaś podpowiedź, pomysł… Że warto. Że może. Nie trzeba tego koniecznie rozgłaszać. Deklamować. Publikować. Może warto po prostu „to” znaleźć, jako cel, punkt do którego się zmierza, który nas samych, wyciąga z błocka zastoju i ustawia na drodze. Dokąd? Ku życiu, bo życie to droga, to rozwój, to zmierzanie. A i człowiek, zdrowszy jak wiadomo w ruchu, aniżeli siedząc, jedząc, pijąc i przeżuwając zmartwienia lub emocje.
Jaki mógłby być, cel życia?