W przerwie słuchania Konkursu Szopenowskiego zarwałem noc i obejrzałem za pośrednictwem TVP galę bokserską Wilder – Fury3. Zrobiłem to także dlatego, że występował najlepszy polski pięściarz wagi ciężkiej Adam Kownacki. O dziwo, bo boks ostatnio staje się nudny, warto było. Wyniki i wrażenia:
1. Jared Anderson – Vladimir Tereshkin.
Anderson to młody Amerykanin, tego no… czarnego koloru skóry. Tereshkin niepokonany Rosjanin, duży i masywny. Anderson ma. Co ma? Zadatki wielkości. Bije niesamowicie szybko i mocno. W drugiej rundzie Tereshkin był już tak zniszczony, że dał sobie spokój wypluwając z ust ochronę na zęby. Problem z Andersonem jest taki, że nie wiadomo, jak dałby sobie radę w obronie, bo jak do tej pory na 10 walk wszystkie wygrał przed czasem zastraszając i dominując przeciwników swoimi uderzeniami.
2. Robert Helenius – Adam Kownacki
Kownacki to najlepszy polski pięściarz wagi ciężkiej. Ponad rok temu przegrał swoją pierwszą w życiu walkę i to przed czasem i to z Heleniusem, więc ten pojedynek to był dla niego być albo nie być. Helenius większy i wyższy od Kownackiego. Nasz bokser się starał, ale niemal od początku obrywał dość poważnie. Im dalej, tym mocniej. Fin, bo Helennius to Fin, był rozluźniony, swobodny, w sumie to już trochę terroryzował Kownackiego, którego porozbijana twarz i ledwo otwierające się oko jasno to potwierdzały.
Ponieważ pas, wyższego Fina, znajdował się 20 cm wyżej niż Kownackiego, to Polak okładał przeciwnika poniżej pasa. Sędzia zwracał uwagę. Dał ostrzeżenie. W końcu przerwał walkę, dyskwalifikując Polaka. Na całe, tak uważam, dla Kownackiego szczęście.
Więc… to już koniec marzeń o wielkiej karierze dla Adama. Jak się uprze, to na średnim poziomie jeszcze coś tam poboksuje, ale na wyższe rejony nie ma po prostu papierów. Nie ma ich, bo Adam Kownacki to był idący naprzód grad ciosów. Męczył nimi i rozbijał przeciwników. Ale… wędruje po ringu w pozycji na baczność. Ruchy głową, tylko wtedy jak sobie przypomni, a więc rzadko i przez większość czasu jego czaszka tkwi dość nieruchomo na wysokości szyi. Zero odchyleń amortyzujących ciosy, zero skłonów ku podłodze pozwalających czy to uniknąć uderzeń czy zbliżyć się do przeciwnika, zero balansu ciałem, korpusem, głową.
Gdy trafił na większego od siebie przeciwnika, który ma długie ręce i potrafi nimi zrobić krzywdę, był Kownacki w zasadzie bezradny. Dobrze, że przegrał, bo gdyby zrobił krok dalej i trafił na pięściarzy lepszych, to mógłby stracić zdrowie i zmarnować sobie życie. Czasem dobrze, gdy marzenia się nie spełniają. To taka nauka dla nas wszystkich.
3. Frank Sanchez – Efe Ajagba
Ajagba to niesamowity Nigeryjczyk. Niepokonany. Wzrost 2m 16 cm. Same mięśnie. Piorunująca prawa ręka. Sanchez to Kubańczyk, niższy, mniejszy od groźnego Nigeryjczyka. Ale Sanchez… to bokser. Pokazał na ringu to to znaczy boks, co można jeśli się umie boksować. Może mu w tym pomógł fakt, że większość kariery przeboksował w wadze niższej niż ciężka, może dzięki temu właśnie zaprezentował niesamowitą szybkość, giętkość, elastyczność. Uporczywie podążający za nim Nigeryjczyk, starający się „zadać cios”, nie był w stanie tego ciosu zadać. W zamian otrzymywał całą masę mocnych uderzeń, które stopniowo odebrały mu zupełnie chęć do walki. Wielki popis Sancheza i to chyba najlepszy bokser tego dnia. Uważam, że np. Kownacki z nim, zakończyłby walkę leżąc nieprzytomny na ringu.
4. Tyson Fury (c) – Deontay Wilder.
W odróżnieniu od flaków z olejem jakimi był walki Joshuy, ci pięściarze dali popis. Wilder naprawdę chciał wygrać. Fury naprawdę jest dobry. Fury poza wielkością nie wygląda na pięściarza. Jak to zwykle u rasy białej bywa, nie widać po nim zarysowanej pod skórą muskulatury. Taki wielki klocek z niego. Wilder z wyglądu – żywa bestia, choć trochę mniejszy od Tysona. Żartów nie było. Pierwszy poleciał na matę Wilder. Potem, w trzeciej rundzie – jak pamiętam – dwa razy zaliczył spotkanie z matą Fury. Na szczęście drugi nockdown był na kilkanaście sekund przed końcem rundy. Od tej pory Fury zaczął rozbijać Wildera, bo był szybszy, wyprowadzał dużo więcej uderzeń, szedł do przodu. Wilder, otrzymujący ostre lanie, polegające na docieraniu do jego głowy rozpędzonych pięści Furego, zachowywał się jak facet, to znaczy krwawił, ale się odgryzał i momentami strzelał uderzeniami, które mogły w każdej chwili zmienić rezultat walki. Ale nie zmieniły. Słabnący Amerykanin, otrzymujący kolejne uderzenia, w końcu nie potrafił się pozbierać, zobaczyć, co się dzieje, postawić przytomnie gardy. Kolejne bomby Furego zwaliły go z nóg i nieprzytomny upadł na matę.
Fury jest obecnie najlepszym pięściarzem wagi ciężkiej na świecie. Jest duży. Wytrzymały na ciosy. Dobrze radzący sobie w obronie. Świetnie czujący się w zwarciu. Ma fantastyczną wydolność, więc jest żwawszy od przeciwników. No i oczywiście… bije bardzo dużo i bardzo mocno.
Wnioski z tej gali są takie, że Kownackiemu się udało, ocalić zdrowie. Że czasem nie jest nam pisany upragniony sukces i porażkę w dążeniu do niego warto przywitać z wdzięcznością. Dla mnie niesmakiem, choć pewnie taki zwyczaj, było to, że pokonany Wilder nie podszedł po przegranej walce do Furego. Taki zwyczaj z kolej jest w zawodach MMA. To nie jest przecież walka dwóch ludzi ze sobą, tylko dwóch sportowców. A może to Fury powinien podejść do Wildera? Może tak. Ale Wilder po prostu wyszedł z ringu zanim ogłoszono rezultat. Wchodząc na arenę i podnosząc ręce po ogłoszeniu zwycięstwa Fury był w czapce. Na czapce miał kolorowy napis: JEZUS.