– Pamiętasz? Jak miałeś 17 lat? Jak to było?
– Ale o co chodzi? Pamiętam, ale co masz na myśli?
– Chodzi mi o to, jak widziałeś przyszłość. Czym była w twoich oczach?
A była, była, no… wielka. Kurcze, bez granic. Nieskończona, kolorowa, bezmierna i pełna możliwości, które tylko czekały na to, żeby je realizować, żeby ich próbować, żeby je poznawać. Co to będzie? Miłość. Praca. Przygody. Rodzina… Dom. Koniecznie nasz dom. Bo owo “nasz” było niezbywalną częścią “mój”.
Cały świat będzie można poznawać. I geograficznie, i tak po ludzku. Wszystko czekało. W tej mieniącej się kolorami przyszłości było nie dość, że wiele dróg do wyboru, to jeszcze każda z nich prowadziła do czegoś nowego, jeszcze, przynajmniej nie w pełni, znanego, takiego super, gdy się tam dojdzie.
Dzisiaj. Jak jest dzisiaj? Cóż… za dużo razy, za dużo lat… To szczeniackie zapatrzenie w przyszłość ustąpiło racjonalnej wiedzy i stabilności.. Z grubsza da się wszystko przewidzieć – co będzie. Znamy świat i ludzi – niestety – chciałoby się dopisać, bo znamy to głównie z tej szarej strony.
Nie. Nie chodzi nawet o prosty rachunek, czy więcej było rozczarowań, pecha, krzywd, czy pozytywnych zaskoczeń, szczęścia, nieoczekiwanej pomocy. Jakby taki rachunek matematycznie przeprowadzić, to wynik nie jest pewien, może nawet tych pozytywów dałoby się zebrać więcej niż minusów.Trudno zgadnąć.
Ale to ten cień ma jakąś tendencję do odkładania się w nas. To przykrość jest łatwiej umieścić w pamięci podręcznej, niż nieoczekiwaną przyjemność. To właśnie do przykładów przeniewierstwa i oszustwa bardziej przykuty jest nasz wzrok, niż do tych obrazujących rzetelność i uczciwość. Może tak musi być. Może tak funkcjonuje “neurofizjologia”, zbiór mechanizmów biologicznych nastawionych na nasze przetrwanie. Wszystkie badania mówią, że właśnie na negatywne bodźce reagujemy mocniej niż na pozytywne. Tak mamy. I może właśnie dlatego, to co było wielkie, jasne i pociągające w wieku lat siedemnastu, staje się przewidywalne, dosłowne i jakby nieco nużące wiele, wiele lat później. To się po prostu zmienia.
Na szczęście mamy jeszcze łepetynę. Własną. Tą naszą. Możemy kombinować. Myśleć. Zawsze zaskakiwał mnie terapeutyczny efekt pielgrzymowania. Chodzi o to, że wszyscy, którzy próbują, odbierają je tak strasznie pozytywnie, niejako z pominięciem nawet tego, co było po drodze i to w zasadzie niezależnie od intencji i własnych przekonań. Jakby w samym pielgrzymowaniu, było coś, co sprawia, że czują się lepiej i to na każdym możliwym poziomie.
Tych powodów, dla których ludzie czuli się lepiej, odnajdywali równowagę i większą “energię”, jest kilka. Jednym z nich, może i najistotniejszym, jest stała świadomość celu w przyszłości. Celu wartego wysiłku. Celu pozytywnego, do którego się idzie, do którego jest się w drodze.To strasznie ważne.
Ponoć każdy organizm żywy musi mieć cel. Coś w przyszłości, co go pociąga. Ta przyszłość musi być jasna. Wtedy, gdy tak właśnie jest, organizm staje się bytem “w drodze”. Komórka nieustannie “ucieka” od zagrożeń i jest w drodze do pożywienia lub lepszego środowiska. Ptaki wędrowne są w drodze. Człowiek bywa w drodze. Być może życie nie jest stanem. Nie dlatego jesteś żywy, bo jesteś żywy. Jesteś żywy, bo gdzieś zdążasz. Bo jest coś, co cię pociąga. Bo przyszłość jest jasna. Bo do czegoś zmierzasz.
Gdy tego wszystkiego braknie, to zależnie od stopnia tego braku, może nastąpić wzrost cynizmu lub zgorzknienia, rezygnacja lub agresja, lokowanie aktywności w doraźnych eksplozjach dopaminy, tu – wszystko co sprawi przyjemność. Ostatecznie, gdy nie ma człowiek w sobie – jasnej przyszłości, to jest jak kwiat, który nie ma nad sobą słońca. Więdnie.
To brak jasnej przyszłości, wyprowadza ludzi na Golden Gate i skaczą. To jej brak popycha ludzi do martwienia się, od słowa – w języku polskim – “martwy”. Może nawet popychać do bezrozumnej przemocy i autodestrukcji. Bo życie to PROCES, życie to – zmierzanie. Bo jeśli element, ku któremu mielibyśmy zmierzać, utracimy, to… nie mamy jakby po co żyć.
Ale przecież życie fizyczne ma swoje granice. Więc im lat więcej, tym jaśniej to rozumiemy, dostrzegamy, czujemy. Ilość perspektyw się zmniejsza. Ilość rozczarowań rośnie. Ilość czasu do końca, jakby na to nie patrzeć, raczej maleje. Przyszłość się mocno ścieśnia, staje się jak stosunkowo wąska, prosta ulica. Nie możemy już w prawo, nie możemy w lewo, nasz “trakt” jest ustalony. Nie pójdziemy na dworzec i nie wsiądziemy do pociągu “byle jakiego”, żeby jechać tam, gdzie łąki zielone, oczy niebieskie, kwiaty wśród traw opowiadają tajemnicze słowa.
Skala nieznanych możliwości przed nami staje się minimalna. Perspektywa wiadoma i niekoniecznie wcale jasna. Życie dobiega końca, znacznie wcześniej niźli fizycznie.
Któregoś sierpnia 2015 roku, znalazłem się w niewielkim domu, w zagubionym, maleńkim miasteczku, gdzieś w centrum wielkiej Francji. Wielkiej, bo to największy względem obszaru kraj na zachód od nas, z czego często nie zdajemy sobie sprawy. Było po południu, słońce wpadało przez okna jakieś takie złote. Maurice i Odette mieli – nie wiem – po 70, 80 lat. Piłem wodę, dostałem nawet jakieś ciastka, choć się wymawiałem. Ile razy na nich patrzyłem, tyle razy zdawało mi się, że słońce wcale się od nich nie odbija, że świeci właśnie z ich wnętrza. Z ich pomarszczonej skóry, z ich spokojnych ruchów, uśmiechów, słów. Jakoś nie byli wcale, ani ograniczeni, ani ciemni. Odwrotnie. Życie w nich było szerokie, spokojne, jasne. Może także dzięki wariatowi z Polski, który kompletnie nieoczekiwanie znalazł się w ich domu tego popołudnia i może dlatego, równie niespodziewanie Maurice przypomniał sobie słowa po polsku, które gdzieś, kiedyś… a teraz wypowiadał je bez trudu, przy stole nakrytym jasnym obrusem.
Jasna przyszłość jest nam wszystkim potrzebna. Kluczowa. Niezbywalna. Nie przehandlujmy jej, za poczucie racji, urazy, chęć odwetu czy zgorzkniałą satysfakcję. Nie oddajmy jej całkiem tej żądzy kontroli i przewidywalności, która także jest w nas i chce podporządkować sobie wszystko. Dla wierzących, ta przyszłość może być realnie zawsze, choć i ją czasem starają się zawekslować “podpowiadacze”. Że oni wiedzą. Że będzie tak i tak, i dlatego mamy… tu długa lista obowiązków i powinności, obejmujących nawet myślenie.
Więc… jak jest teraz. W tym momencie twojego życia? Jak odbierasz to, co określamy mianem – przyszłość? Czy jest kolorowa, falująca, pociągająca? Czy jesteś w drodze, na drodze, czy patrzysz – tam, na przód?
Może to tylko od nas zależy. To przywrócenie samym sobie “jasnej przyszłości”, którą różni ludzie, różnego autoramentu, zawsze pozujący na tych, co się troszczą o nas bez miary, chcą nam zaszarzyć, zaklepać, zaciemnić.Nawet łącznie z dniem dzisiejszym.
Życie jest procesem, a my jesteśmy w nim pielgrzymami, zmierzającymi gdzieś tam… “gdzie serce twoje”. Pamiętajmy. Pamiętajmy o wielkiej przyszłości przed nami. Jak trzeba to przetrzyjmy nasze “oczy”, żebyśmy ją dostrzegali. Może trzeba nam mniej “wiedzy”, mniej “pewności”, a więcej wiary i swoistej niepokorności. Wtedy i na co dzień, będziemy luźniejsi, normalniejsi, bardziej ludzcy dla ludzi, czego tak mocno doświadcza się na szlakach pielgrzymkowych, ale i w życiu, w kontaktach z ludźmi, którym “chce się chcieć”, którzy serce swoje mają gdzieś tam, w słonecznej przyszłości, która w październikowe popołudnie tak mocno się “przesączała” przez Maurice i Odette, że patrzyłem tak na nich i patrzyłem, i wiedziałem jedno, że są piękni.
—————————————————————————–
Blog pielgrzymkowy: {TUTAJ}
Moja książka o 1000 stron: {TUTAJ}
Zdjęcie na prawach cytatu.