Jaki smak ma chrześcijaństwo? Jak smakuje? Jak je odbieramy?
Więc dla wielu ma smak “sztywny”. Jacyś ludzie się zbierają, coś tam wyczyniają. Niektórzy mają dziwne stroje, z innej epoki. Gdy wychodzą z tych dziwnych budynków to jedni są nawiedzeni i chcą resztę zmieniać, potępiać, ustawiać. Inni całkiem inaczej, tam – czyści, za to w życiu – cwani. Oczywiście na taką małą, niewielką skalę.
Dla tych wewnątrz też ma “sztywny” smak. Właściwie chrześcijaństwo to narzucanie. Zakazy. Nakazy. Wędzidła. Niewola. Właściwie nic, co przyjemne – nie wolno. Zaraz grzech. I potępienie, wieczne na dodatek. Ale jak będziemy grzeczni i będziemy tych zakazów i nakazów przestrzegać, jak będziemy posłuszni i będziemy wypełniać nakazane i zalecane religijne obrzędy, zachowania, to dostaniemy nagrodę. Tam kiedyś. Po śmierci. Informuje o tym “duchowny”, który mówi, że ma “władzę”, daną mu od samego Pana Boga. “Duchowny” czasem wchodzi do swojej izby, zakłada sznur przez belkę, wkłada głowę i… Więc, jak to jest? A tu… już następna powódź sprytnych wyjaśnień od następnych duchownych.
W zasadzie chcemy jakiejś struktury, jakiejś wizji, która by nasze życie tłumaczyła, tłumaczyła rzeczywistość, utrzymywała wszystko w zrozumiałych ramach, przynosiła sens. Dlatego jedni przechylają się w stronę struktury poznawczej oferowanej przez religię, inni w stronę tych oferowanych przez Media lub filozofie “wyzwolone”, czasem z rozumu. Nie ważne. Jakąś strukturę chcemy mieć. Mieć. Mieć. Posiadać wytłumaczenie świata. Ono zawsze się rozbije, o ten niewytłumaczalny fragment, jakim jest – niezawinione, a bywa bezbrzeżne, cierpienie dzieci.
Kościół trochę obumiera. Nie żeby snuć kasandryczne wizje, ale jeśli średni wiek hiszpańskiego księdza to 70 lat, to o czym my mówimy? My… Polacy, jeszcze mamy szansę, nie podnosić głowy, tylko patrzeć pod stopy, u nas tak nie jest. Ale… ksiądz niedawno mówił, że w seminarium jest tyle osób ile za jego czasów było na jednym roku tego seminarium. A przecież młody, przed czterdziestką.
Prosiły mnie siostry w Rudesheim, żeby się pomodlić, żeby były powołania. Ale właściwie, to żeby “coś zrobić”, patrzyły na mnie dziwnie, bo co ja mogę? Co ty możesz? Wszystko? Nic? Skąd w ogóle taka prośba? Dlaczego? Dlaczego tych powołań – brak?
To wszystko bierze się prawdopodobnie, ze smaku. Smaku chrześcijaństwa. To oczywiście trywialne i nie do końca trafne określenie, ale chodzi o to, co odczuwamy, w kontakcie z religią lub jej przedmiotem, jak komu pasuje, zasadami, wiarą, praktyką itd.
A większość chyba odczuwa znudzenie, nieadekwatność i ową sztywność. Co… nie zaspokaja. Czego? Niczego. Bo kościół powrócił do zasad Izraelitów, do starotestamentowego, choć nie w całej rozciągłosci, rozumienia religii. Jakoś tych ludzi trzeba było ułożyć, wdrożyć, przymusić. Trudno się nie zgodzić.
Więc kościół stał się Wielkim Dyscyplinującym, Nadzorcą ludzi. Rozliczającym ich ze wszystkiego. Miało to dobre strony, bo i władza nie była do końca wolna, tak że jeden z drugim musiał się dostosować albo pomordować trochę ludzi kościoła.
Jednak w swoim zapamiętaniu pedagogicznym, chrześcijaństwo stało się tym właśnie – pedagogiką, szkołą, w której ludzie są uczniami, dyscyplinowanymi i pouczanymi przez nauczyciela, który może ich promować do następnej klasy, albo ukarać na wiele sposobów, w tym wyrzuceniem ze szkoły na zewnątrz, a tam… szkoda gadać.
Więc ludzie zaczęli szukać “czucia”, “Boga żywego” – tak owo czucie, to jest zestaw wrażeń emocjonalnych, nazywają dostojni pasterze z postępowego, jedynie słusznego, nurtu. I zaczęły się praktyki. Ekstatyczne, para-magiczne, ocierające się o trans. Podskoki, rytmiczne kołysania się, głośne dźwięki, ekstaza, para-trans, praktyki psycho-somatyczne jak “upadki w Duchu Świętym”. Wreszcie można “poczuć”. Ten smak. W oferującym religię szybkiej-emocjonalnej obsługi ruchu postępowym. Uniesienia na wyciągnięcie ręki, gdy przyjedzie “guru”, będzie muzyka, przewróci nas na ziemię i doznamy…
Więc taki daleki klasztor nad Renem wydaje się kompletnym nieporozumieniem na tle współczesnego rozumienia świata i religijnych poszukiwań. Tam się śpiewa utwory sprzed ośmiuset lat. Z dziwną melodyką, w których nie wiadomo o co chodzi. Powtarza się słowa świętej Hildegardy. Pielęgnuje się naczynie.
Bo chrześcijaństwo, tak naprawdę , to jest szaleństwo. Wcale nie przystaje do świata. Do rozsądku tylko częściowo, w pewnym zakresie. Dlatego, że wbrew pozorom, ono świata – rozumianego jako odbierana przez nas rzeczywistość – NIE DOTYCZY. Dotyczy czegoś więcej, czegoś innego. Takiego, którego – uwaga – nie da się pomyśleć, ani sobie wyobrazić. No ale to szaleństwo. Nie inaczej…
Więc to szaleństwo zaczęto dostosowywać, do wymogów kontaktu ze zwykłymi ludźmi, do wymogów życia, do wymogów funkcjonowania instytucji i urzędu “nauczycielskiego”. To nie zarzut. To naturalny bieg zdarzeń. To jest taki, który musiał wystąpić i dobrze, że wystąpił. Więc chrześcijaństwo było z jednej strony szaleństwem np. “Biedaczyny z Asyżu”, z drugiej dydaktyczną i dyscyplinującą instytucją, oddziaływującą na ludzi.
I to był jakiś układ. Łączący potrzebne rzeczy w całość. Funkcjonalną całość. Rzecz w tym, że jeden z dwóch filarów, stopniowo zaczął marnieć. Szaleństwo, zaczęło się rozwadniać, usuwać, gasnąć, aż w końcu, został tylko “urząd nauczycielski”, do którego w wielu miejscach brak już chętnych urzędników. Zaś sama religia stała i staje się po prostu, realizacją społecznie istniejącego zapotrzebowania, na takie czy inne zapewnienia i struktury wytłumaczeń, że jesteśmy dobrzy, że dobrze postępujemy, że lepsi od innych.
Chrześcijaństwo jest szaleństwem – ile razy to jeszcze się powtórzy – bo realnie rzecz biorąc, dla Boga, trzeba stracić głowę. Trzeba “zwariować”, bo jak stracić głowę dla kogoś, z kim nie ma się kontaktu, kogo się nie widziało, z kim nie można pogadać? Na użytek roli pedagogicznej odłożyliśmy św. pseudo Dionizego Areopagitę i zastąpiliśmy go erzatzem z nauk św. Tomasza, które on sam pod koniec życia, wobec tego, czego doświadczył, uznał za słomę. Tak, mógł być chory, to dlatego. Z innej beczki, Herbertowi też przypisywano chorobę, gdy zaczął mówić rzeczy nieprzystające do opinii tych na górze.
Jeśli Bóg jest realny, to jest wszędzie. Dokładnie wszędzie. To przenika, każdą myśl, każdego człowieka. Każdy proces na poziomie kwantowym, zachodzący w ramach struktur będących naszymi organizmami. Każde najmniejsze drgnienie psychiki. Każdy wymiar, każdy atom, każdy możliwy czas. A tłumaczą nam, że on jest tam – w tabernakulum. Pod ich strażą i dozorem. W kościele jest Bóg – to prawda wiary. I może być on tobie wydzielany, oczywiście po spełnieniu warunków.
To dobra perspektywa. Porządkująca życie i praktykę oraz strukturę społecznych mechanizmów. Tyle, że to perspektywa racjonalna. Wytłumaczalna. Użyteczna. Starotestamentalna, bo przecież to jest właśnie główny rys tamtego podejścia. Święty, w ich języku, znaczyło właśnie – oddzielony. Dlatego świątynię mieli tylko i wyłącznie – jedną. Zbudowaną w miejscu, z którego rozpoczęło się tworzenie świata, na którym Abraham związał Izaaka i miał go złożyć w ofierze, w jedynym we wszechświecie, wyjątkowym, miejscu.
I w tej jednej dla całego ich świata świątyni, było jedno wyjątkowe pomieszczenie. Miejsce, w którym mieszkała Boża Obecność. I to miejsce właśnie było – oddzielone. Na tym opierała się religia, na oddzieleniu, tego co boskie, od tego co ludzkie. Te dwie rzeczywistości nie mogły wchodzić w kontakt, chyba, że na bardzo specjalnych warunkach i wyjątkowych okolicznościach.
Dlatego właśnie Jezusowi zarzucali – I ty chodzisz to takich…? – Bo się “mieszał”, “bratał”, z ludźmi. A istotą było oddzielenie, tego co boskie, od tego, co ludzkie. Dlatego tak zapomniany i niedoceniany element historii Nowego Testamentu ma wagę fundamentalną. Istniała wtedy zasłona, która oddzielała miejsce, gdzie przebywał Bóg w Świątyni Izraela, gdzie nikt poza najwyższym kapłanem nie mógł nigdy wejść. Ta zasłona – w momencie śmierci Jezusa z Nazaretu – rozdarła się na dwoje.
Tę zasłonę, wydaje się, że późniejsi spadkobiercy chrześcijaństwa, zawiesili ponownie, w postaci drzwiczek do tabernakulum, w różnych innych postaciach. Bo tak po prostu jest funkcjonalniej. Bo tak działają mechanizmy i relacje społeczne. Bo tak jest użyteczniej. I pouczyli wszystkich o świętości takiego rozwiązania i świętymi uczynili religijne praktyki, a zapomnieli o świętości relacji między ludźmi, o świętości “szaleństwa” w dążeniu do Boga. Chrześcijaństwo zaczęło mieć -“sztywny” smak.
Ale obok wariactwa jakim jest zwrócenie się do Nieosiągalnego – jakim jest religijność w wydaniu św. Teresy z Avilla, św. Jana od Krzyża i podobnych – istnieje druga strona, alternatywa. To… zejście na ziemię. Zwrócenie się ku temu, co poznawalne. Ostatecznie – ku sobie. Bo jeśli wszystko przemija, to, ostatecznie rzecz biorąc, liczymy się tylko my – i nasza żądza, zachowania, życia, władzy, doznań, siebie.
Na dalekim krańcu tej drugiej postawy znajduje się – “jądro ciemności“, jądro tego, co oceniamy jako zło. To źródło niczym nie powstrzymanej i nieugaszonej chciwości, żądzy władzy i kontroli. Źródło kłamstwa, które jest istotą i naturą zła. To wielki wir, lej który wciąga w siebie wszystko, co może, bo ma tylko to, co potrafi pochłonąć. Bo sam w sobie jest Pochłanianiem i “konsumpcją”. Czego? Wszystkiego.
Z przeciwnej jego strony jest to, co “Nieznane”, co “poza”. Z czego się bierze i wyłania cała rzeczywistość. My się z tego wyłaniamy. Z czego się bierze prawda. Poświęcenie się. Miłość. Wolność.
Gdzieś na tej “linii” między Nieznanym a Pochłaniającym jesteśmy my, z naszym doczesnym życiem. Może ono się skończy tak, że “światło zgaśnie” i nie będzie już nic, nawet słowa “nie będzie” nie będzie dla nas. Jakoś w to nie wierzę. Więc egzystujemy między tymi dwoma biegunami. Racjonalność może nas popchnąć trochę w jednym, trochę w drugim kierunku. Ale te “bieguny” przekraczają racjonalność.
Więc być może, żeby poczuć, żeby spełniły się zapowiedzi Jezusa, o pokoju, który znajdziecie, o słodyczy i lekkości, o “tłustych” potrawach dla duszy, może aby to wszystko, co przecież było sygnalizowane przez wspominanych “szaleńców”: św. Franciszka, św Jana od Krzyża, św. Hildegardę z Bingen, św. Teresę z Avilla i tą z Lisieux, aby to wszystko mogło się stać udziałem człowieka, to trzeba literalnie “stracić głowę”. Przewrócić się, do “góry nogami”. To trudne. Bo życie… ma swoje wymogi. Codzienne i trochę nieubłagane. Ale może to jedyna szansa i droga?
Tego wypada kościołowi życzyć. Takich właśnie nowych świętych, a nie sprytnych i wyrobionych erystycznie intelektualistów, nie – czułych na “potrzeby społeczne”, kształtowane przez medialnego Behemota – pasterzy, nie nadzorców, nie mogących już wytrzymać, by ich potępienia, wymagania i pogarda wobec tych, co mają inne zdanie, stały się jedynie słuszną i obowiązującą linią całego kościoła.
Kościołowi trzeba tych szalonych i wariackich głów. Bo to one, mogą uczynić dla ludzi realnym to, co nierealne, w znaczeniu – nieosiągalne pięcioma zmysłami. To one mogą tę “pozarzeczywistość” na powrót ludziom przynieść, przekazać jej smak, wpuścić do naszej szarej rzeczywistości trochę światła z zewnątrz, ze świata “spoza”. Może tego ludzie potrzebują.
A Bóg? Nie mam pojęcia. Wierzę, że jest. Niewytłumaczalny, nie do pomyślenia, ale… kochający. Gdy umrę, może przestanie dla mnie istnieć. Co? Wszystko. Krzesło. Wschód słońca. Polityka. Losy narodu. Moja miłość do… wszystkiego, co nią obdarzyłem. Może przestaną istnieć wszystkie widoki i kształty, obiekty i poczucie czasu. Może przestanę istnieć “ja” i dlatego Pan Jezus mówił, że kto straci swoje życie, ten je zachowa. Bo wierzę. Ale to już Jego sprawa, że będzie. Co? Ach… matko kochana… Cudowność nie do opisania słowami, nie do pomyślenia, ale będąca realnie i… przede wszystkim będzie… Miłość, która jest tym, co wszystko wyłania, chce i czeka.