Janowi Pawłowi II – dziękuję…

 

Miałem “naście lat”. Tłum się kłębił na Nowym Świecie. Próbowałem głowę wystawiać wyżej. Falowanie ludzkiej rzeki. Szum. Jest! Jedzie! Biały zarys pojazdu i postaci tylko mignął mi przez chwilę. Koniec. Emocje. Tak. Emocje.

Była jeszcze wtedy msza. Ale byłem już tak daleko, że pamiętam drzewa, ludzi, skupienie. Dlaczego właściwie wtedy, tak to odbierałem? Dlaczego my wszyscy tam poszliśmy? Czy rozumieliśmy, co robimy?

Były następne “razy”. Widziałem – w moim wzroku – tę drobną sylwetkę z daleka. W wielu miejscach. Bo… przyjeżdżał do nas. Do nas? Po co właściwie przyjeżdżał? Dlaczego przyjeżdżał? Co go tutaj ciągnęło? My? Wzruszania i świat młodości? Chęć pokazania się? Realizacja obowiązków religijnych, jakie na nim “spoczywały”? Dlaczego? Dlaczego przyjeżdżałeś?

Za każdym razem przez naród, ten naród, przechodziła fala. Na chwilę, na tych parę dni czuliśmy się – sobą. Chyba dlatego przychodziliśmy, przyjeżdżaliśmy, przybywaliśmy, bo on, pokazywał nam NAS. Bo dzięki niemu, dostrzegaliśmy w nas, to, co inni chcieli i nadal chcą i starają się – zabić.

I oczywiście był i w moim mieście. Chyba w Polsce to najbliżej byłem niego. Jakieś dwieście, trzysta metrów. Pogoda mieszana. Sektor. Nawet nie pamiętam dokładnie słów. Bo może nie o słowa wcale chodziło i wcale o nie nie chodzi. Ani w religii, ani w rzeczywistości między nami, ludźmi. Świat nas słowami zalewa. Księża podkreślają wagę słowa. Słowa są tkanką myśli. A jednak – nie na słowach to wszystko polega. Więc na czym? Na tym, co pokazywał ten Papież. Na byciu. Na byciu RAZEM.

Ten papież pokazywał nam samym nas. Przyjeżdżał do nas, żebyśmy mogli się przejrzeć, w lustrze, co pokazuje w nas to, co brudne lustra zamazują. W lustrze, które pokazuje to, co te prześmiewcze zniekszałcają. Pokazywał nam naszą WIELKOŚĆ. To, co w nas – najlepsze. W nas jako w społeczeństwie, w narodzie.

Pokazywał, że mu na nas – zależy. Nie tak, jak zależy politykom, redaktorom, aktorom wielkiego publicznego przedstawienia dla mas. Coś go ciągnęło – do ludzi. Do nas w szczególności. Owo – “razem”, które tak naprawdę, jest święte. Bo święta jest prawdziwa solidarność, prawdziwa przyjaźń, prawdziwa miłość. Wszystko, co między ludźmi jest prawdziwe w ich relacjach, jest świętością, tą której doznawaliśmy, gdy przyjeżdżał.

Pamiętam też Watykan. Dziwny, niezaplanowany. Zwiedzaliśmy ogrody. Popołudniowe słońce, przystrzyżone trawniki, państwo duchownych w pigułce. Potem audiencja generalna. Znów on. Wszystkie języki, śpiewy. Pokrzykujący – oni nie potrafią inaczej – Włosi. Idziemy na bok. Popędzają nas. Wzdłuż muru, ściany, kolumnady, z lewej strony. – O co właściwie chodzi – pytam sam siebie. – Czy to możliwe? Przecież nie – dopowiadam.

Jeszcze kilka wątpliwości i nawet gdy staliśmy za nim, może z dziesięć metrów – niedowierzanie. Bo jak to? To niemożliwe. Stałem tak blisko jak to możliwe. Mogłem pochwycić rękaw. Fotograf nas ustawia. Cyka zdjęcia. Pęd. On. Na nic nie ma czasu.Nie ma szansy zamienić słowa. Chwyciłem dłońmi ten tron, na którym siedział. Może sam się go uczepiłem. – Dalej, dalej – rozległo się popędzani. Tylu ludzi chce, być choć trochę bliżej.

Potem Włochy, Asyż. I pamięć o tym spotkaniu.

Najbardziej we mnie utkwiły słowa niedawno przytoczone przez moją przyjaciółkę. Jego słowa z Krakowskich błoni. “Musicie być mocni, drodzy bracia i siostry! Musicie być mocni tą mocą, którą daje wiara! Musicie być mocni mocą wiary! Musicie być wierni!

Ten papież był wierny. Wierny – to znaczy autentyczny i prawdziwy, w tym, co robił. Nie znaczy to wcale, że święty, to nieomylny. Że zawsze się z nim zgadzałem, cokolwiek by nie powiedział. Świętość chyba nie na tym polega. Nie na doskonałości. Ona polega na autentyczności. Na byciu prawdziwym. Jest jak ostrze przeszywające tkaną z pozorów rzeczywistość. Bo przecież nasza rzeczywistość tkana jest z kłamstw. Ich liczba i powszechność staje się niepoliczalna. Sama rzeczywistość i życie zaczyna być jakąś “wersją” rzeczywistości. Tą złą wersją.

Strzały na placu św. Piotra pamiętam do dzisiaj. 13 maja i dla mnie był szczególny. Są bardzo dziwne zbiegi okoliczności w życiu. Wciąż nie mogę rozstrzygnąć, czy to Bóg zamknął Ewangeliarz na trumnie Jana Pawła Wielkiego, czy zrobił to wiatr. Czy to przypadek, przejaw chaosu oddziaływania cząstek gazów i prądów powietrza, czy to jaskrawe dopowiedzenie przez Boga słowa “Amen” w stosunku do życia tego Polaka.

Może najbardziej przejmujące, ale właśnie najważniejsze było jego umieranie. Powolna utrata wszystkiego. Sprawności ciała, brzmienia głosu. Życia. Można się schronić. Nie wystawiać na widok, bolesnej niemożności, ułomności. Można odejść i tam jakoś już dokonać swojego losu.

Ale Papież trwał. Bo był prawdziwy, jak wtedy, gdy wołał na Westerplatte: “Każdy z Was, młodzi Przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje Westerplatte, jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić, jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć, jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić, nie można zdezerterować. Wreszcie, jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić, tak jak to Westerplatte. Utrzymać i obronić, w sobie i wokół siebie, obronić dla siebie i dla innych” .

W autentyczności tego człowieka, w jego dążeniu do nas, wszyscyśmy się przeglądali. Przeglądało się w nim, to co jest w nas najlepsze. On nas swoją obecnością, życiem i przychodzeniem do nas, nas podnosił i wynosił. Tak samo jak teraz, różni, swoją obecnością i działaniami, nas zamazują, ochlapują, zaniżają.

I dlatego właśnie przychodziliśmy. I może takie też jest działanie Boga samego, którego narzędziem starał się być Karol Wojtyła. Bo Bóg zawsze widzi w człowieku to, co najlepsze. Tę wielkość. Potencjał. Nieskończoność. Zło zawsze widzi w człowieku to, co najgorsze. Tę małość. Tę niskość. Tę ograniczoność.

Po latach, gdy już tutaj i z nami go nie było, zawitałem do Santiago de Compostela, idąc po ścieżkach Jakubowych. W katedrze miasta św. Jakuba, znalazłem jego popiersie. Bo to on, przywrócił Europie i światu – pielgrzymowanie. Pielgrzymowanie do ludzi, które sam uprawiał. Pielgrzymowanie dla ludzi – do Boga, do prawdy, do Santiago.

Więc w tę 100 letnią rocznicę jego urodzin, wypada mu podziękować. Za jego życie. Był tym, czym wypada być każdemu człowiekowi. Płonącą pochodnią. Wypalał się z wyboru. Pokazywał prawdę o nas, o tym, że mu na nas zależy. Na wszystkich. Nie szczędził upomnień. Ale zawsze miał uśmiech, uznanie i poczucie humoru. My, ci, co go spotkali, mieliśmy wielkie szczęście w życiu, bo spotkaliśmy legendę, człowieka, który na zawsze w historii świata będzie zapisany. Ale nie o legendę i historię chodzi. Chodzi o ten wiatr, przewracający strony Ewangelii na jego trumnie. O to jego umieranie. O to jego bycie z nami. O to, żeśmy dzięki niemu byli sobą, lepszymi sobą.  Że nas podniósł i podnosił. Że był prawdziwy.

Dziękuję.

Nie bądź obojętny, udostępnij dalej...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *